Czy można się zaprzyjaźnić z Japończykiem – historia pewnej znajomości

Cztery miesiące po naszym przylocie do Japonii, Maciek wybrał się z odwiedzającym nas kolegą do pobliskiego baru. Naturalna potrzeba. Jak się szybko okazało, na oko sześćdziesięcioletnia właścicielka baru, znała angielski. Cud. A raczej przeznaczenie. Może nie mówiła płynnie, ale spokojnie na tyle, żeby wymienić uprzejmości i pokrótce przedstawić losy swojego życia. Jako, że jest z niej organizatorska dusza, po usłyszeniu historii Maćka, szybko postanowiła umilić mu jego japoński żywot i zapoznać go ze swoją córką – mamą na pełen etat. I właśnie tak, po kilku drinkach, zrodziła się polsko-japońska znajomość, która nie raz uratowała nas w Kraju Kwitnącej Wiśni.

Pierwsze spotkanie

Japończycy nie mają opinii ludzi otwartych. Wręcz przeciwnie: uchodzą za społeczeństwo mocno hermetyczne. Niektórzy, na myśl o kontakcie z obcokrajowcem dostają gęsiej skórki. Wielu z nich na widok gaijina odwraca głowę, bo kontakt wzrokowy może prowadzić do niechcianej konfrontacji. Brak znajomości angielskiego nie jest tu wcale pomocny. Oczywiście, jeśli ktoś szuka męża albo żony, to sprawa i same kontakty do trudnych nie należą. Ale w innej sytuacji życiowej, nie jest to już wcale tak oczywiste. Jakim zdziwienie była więc dla nas zapowiedź kolejnego spotkania. A to miało miejsce już kilka dni później, podczas kolacji. Domowej. Zaskoczenie było więc tym większe, bo nie raz słyszeliśmy, że Japończyk zapraszający do domu to nie lada ewenement. Emocje sięgały więc zenitu. A widmo katastrofy spędzało nam sen z powiek. Ale nie było odwrotu. Takich okazji się nie przepuszcza. Najwyżej będzie to raz pierwszy i ostatni. Na szczęście, nie było tak źle. Wszyscy wyszli z tego cało. A sam wieczór był bardzo przyjemny i niepozostawiający złudzeń: z tej mąki będzie chleb.

Człowiek-pytanie

Siłą rzeczy nasza znajomość opiera się głównie na kontaktach Maćka i Ayaki, bo właśnie tak ma na imię owa znajoma. No i Jej mamy – byłej już właścicielki baru. Bo ta odgrywa ogromną rolę w całym tym zamieszaniu. Nie wspominając o dzieciach, które z czasem przestały umieć bez siebie żyć. Mimo, że nie mówią w żadnym wspólnym języku. Spokojnie, nie chodzi o żadne swaty. Jest i mąż. Ale on, jak to przystało na Japończyka, pracuje długo. Dlatego też, spotkania odbywają się w składzie: reprezentacja męska z naszej strony i damska, ostatnio wzmocniona o mały, bardzo kawai, męski pierwiastek z ich strony. Żeby zrozumieć fenomen tej znajomości, musicie wiedzieć, że Maciek jest człowiekiem, który musi znać odpowiedź na każde nurtujące go pytanie. Dla przykładu, jak czegoś nie wiem ja, to spokojnie mogę z tym żyć. Na zasadzie: chcę posprzątać, więc usiądę i poczekam jak mi przejdzie. No chyba, że jakiś temat nurtuje mnie niesamowicie. Maciek nie. On będzie drążył dopóty, dopóki nie zaspokoi głodu swojej wiedzy. A czasem są to naprawdę zagwozdki absurdalne. Zupełnie tego nie rozumiem, ale po pewnym czasie przestałam się starać. A w zamian, zaczęłam z tego korzystać. I w ten sposób, już nie muszę niczego szukać w Internecie. Ba! Ja nawet nie muszę prosić Maćka o sprawdzenie czegoś. Wystarczy, że odpowiednio sformułuję zdanie, coś na kształt: ciekawe które japońskie maseczki do pielęgnacji twarzy są najlepsze, ewentualnie: ale bym sobie pojechała gdzieś w weekend za miasto. Nawet się nie obejrzę, a już mam odpowiedzi na moje niezadane pytania albo propozycje na mimochodem wyrażone pragnienia. Temat nie gra roli. Język też nie. Maciek dokopie się do wszystkiego. W końcu jest Google Translate. Niestety, nie zawsze wszystko można przetłumaczyć. Albo znaleźć wpisując angielskie hasła w wyszukiwarkę. Zwłaszcza, że Maćka nigdy nie zadowalają podstawowe informacje. I tutaj wkracza Ayaka, którą podziwiam za cierpliwość. Bo za pytania, które Maciek jej zadał, nie raz było mi wstyd. I nie chodzi o tematykę, a szczegółowość. Ja, na jej miejscu, pogoniłabym go w trymiga. A Ona, za każdym razem, dzielnie i cierpliwie na wszystko mu odpowiada albo szuka artykułów po japońsku, które może sobie sam przetłumaczyć, a które będą pomocne w zrozumieniu jakiegoś tematu. Naprawdę nie wiem, jak taka znajomość może przetrwać.

Kobieta-ogarniaczka

Ale nie tylko o pytania się tu rozchodzi. Również o szeroko pojętą organizację. To właśnie dzięki Ayace, zapisaliśmy synka na zajęcia sportowe. To do Niej dzwoniliśmy jak mieliśmy stłuczkę, a policjant nie mówił po angielsku. To Ona i Jej mama, która mieszka w tym samym budynku, co my kiedyś, swojego czasu próbowały pomóc nam w rozwiązaniu konfliktu z naszymi sąsiadami. To Ayaka opowiada nam o japońskiej kulturze, świętach i zwyczajach. I wreszcie: to Ona i jej mama pokazują nam japońską kuchnię. I to nie byle jaką, bo z racji prowadzenia własnej restauracji mama Ayaki ma ogromną wiedzę i doświadczenie. To właśnie Ona gotowała wszystkie potrawy, które można było znaleźć na naszym Instagramie. Bardzo chętnie zawsze tłumacząc co i jak należy robić. Nie raz obie Panie zarządzały też wyjście na zakupy, żeby pokazać nam które produkty czy przyprawy warto kupić. Albo przynosiły coś do spróbowania, bo koniecznie musimy poznać dany smak. W najśmielszych snach nie sądziliśmy, że będąc w Japonii, trafią nam się takie anioły stróże. I to dosłownie. Kiedy w listopadzie wyjechałam na weekend z koleżankami do Hong-Kongu, Maciek z Lepciem w oba wieczory zajadali się japońskimi przysmakami podczas wspólnej kolacji, bo przecież trzeba się było nimi zająć podczas mojej nieobecności. To w końcu z ich całą rodziną spędziliśmy weekend w górach na 3 tygodnie przed naszym wyjazdem z Japonii.

Czasami, mieszkając w Kraju Kwitnącej Wiśni, zwłaszcza na początku, mieliśmy z Maćkiem wrażenie egzystowania w dwóch różnych państwach i wśród dwóch różnych nacji. Ja, z racji kontaktów z gburowatymi Japończykami w pracy, którzy nie raz dawali mi w kość, często miałam o nich nienajlepsze zdanie. Maciek z kolei, spędzając czas z naszymi japońskimi znajomymi, uważał, że mieszkańcy Kraju Kwitnącej Wiśni to wspaniali, pomocni ludzie. Z czasem, zwłaszcza z kolejnymi problemami w życiu codziennym i moim przyzwyczajeniem się do japońskiej gburowatości, nasze opinie spotkały się w pół drogi. Ale to najlepiej pokazuje, jak bardzo to, jakich ludzi z danego kraju się spotyka, wpływa na postrzeganie całego narodu. My na szczęście, po wyjeździe z Japonii, będziemy mieli mnóstwo pozytywnych skojarzeń z Japończykami. A w trakcie zapowiedzianych już odwiedzin, będziemy musieli się nieźle nagimnastykować, żeby zrekompensować wszystkie upierdliwe pytania Maćka. Ramen i sushi w Polsce z czasem zamienimy na kiełbasę i kaszankę, ale poznanych tu ludzi będzie nam brakować.

4 Replies to “Czy można się zaprzyjaźnić z Japończykiem – historia pewnej znajomości”

  1. Taaaaaka wisienka na torcie! Na koniec opowieści z Krainy Kwitnącego Jena! No pierwszy raz Wam naprawdę pozazdrościłam! Aż mi ślinka pociekła! Ta historia jest bardziej nieprawdopodobna niż trafienie szóstki w przysłowiowego totka! I od razu taka myśl: to na pewno byli jacyś inni japończycy ;-DDD może w jakiejś „nie japońskiej” Japonii ;-DDD Pamiętam swego czasu, znałam dużo Żabojadów. Ci to dopiero są specyficzni i ciężko ich lubić. Pamiętam, że ilekroć spotykałam jakiegoś nietypowego, miłego, gościnnego, niezadufanego w sobie, z poczuciem humoru… i się otwarcie dziwiłam, że przecież nie może być francuzem, to zawsze słyszałam potwierdzenie: oczywiście, że nie jestem francuzem! I dalej np. „jestem z Korsyki” – Korsyka to nie Francja! „jestem z Bretanii” – Bretania to nie Francja! ;-D Więc może te Wasze niesamowite japonki też są z jakiejś mniej rdzennej Japonii? Może z Odaiby? ;-DDDD

    1. Ale jak to pierwszy raz nam pozazdrościłaś? 🙂 Dopiero? 😉 Taka szóstka w totka to nawet nie mniej rdzenna Japonia, a inna planeta 🙂 A Francuzi rzeczywiście są specyficzni – taki ich urok 😉

  2. Trafiłam na Waszego bloga jakiś miesiąc temu i muszę przyznać, że…
    … it’s legen – wait for it – dary 😉
    … rozbawia mnie do łez
    … sprawia, że dzień jakkolwiek nie byłby beznadziejny, staje się lepszy
    … czekam na każdy nowy wpis jak na dostawę drożdży i papieru toaletowego w Lidronce 😉
    … strasznie zazdroszczę i pomstuję po cichu, że ktoś ma taki dar pisania i tak genialne poczucie humoru ;-P
    Życzę Wam zdrowia, a sobie jeszcze więcej wpisów na tym blogu 🙂

    1. Olu, dziękujemy za taki pozytywny komentarz 🙂 A cytowanie Barney’a to już w ogóle dla nas najwyższa forma uznania 🙂 Chociaż zmartwiły nas te braki drożdży i papieru toaletowego… Dziękujemy. Mamy nadzieję, że obydwa życzenia się spełnią. Na to pierwsze wprawdzie nie mamy wpływu, ale o drugie możesz być spokojna 🙂 Pozdrawiamy ciepło!

Dodaj komentarz