Jordania z dziećmi: morze Martwe i Wadi Numeira

Morze Martwe od początku było na naszej jordańskiej liście „must see”, a raczej „must experience”. Tak, wiem nie ma takiej kategorii „mustów”, ale uważam, że na potrzeby tego miejsca powinna powstać. Bo owszem można to morze oglądać, ale akurat z tego nic nie wynika. Chociaż trzeba przyznać – oko cieszy. Nawet bardzo. Zabawa zaczyna się jednak dopiero po wejściu do wody. Dla niektórych nawet ostra. Ale zacznijmy od początku, bo wypad nad morze Martwe to seria niespodzianek.

Niespodzianka nr 1: jezioro

Na wstępnie warto zaznaczyć, że morze Martwe wcale nie jest morzem, chociaż „morski” PR ma całkiem niezły. Morze Martwe jest jeziorem. I to całkiem sporym, bo o długości 50 km i szerokości 15 km. Jest też najgłębszą depresją na ziemi (430 m p.p.m.) o całkiem pokaźnym zasoleniu wynoszącym ponad 30% (dla porównania: Bałtyk ma je na poziomie 7, tyle że promili:)). Morze Martwe znajduje się na pograniczu Izraela i Jordanii. I to ponoć właśnie po jordańskiej stronie jest fajniejsze. Intrygujące, ale kto wie, może Bałtyk też jest lepszy w Estonii. Co do nazwy, to z tym akurat nikt się nie przestrzelił, bo rzeczywiście jest martwo. Nuda. Nic się nie dzieje. Ani fauny, ani nawet flory. O falach nie wspominając. Sól nie daje szans. Niczemu.

Niespodzianka nr 2: morze Martwe jak dobry kebab: piecze dwa razy

Fakty są interesujące – wiadomo. Ale w morzu Martwym, jak już ustaliliśmy, chodzi przede wszystkim o doświadczenie. Jest to miejsce z serii tych, które trzeba odwiedzić i poczuć na własnej skórze. Dosłownie. Tutaj nawet bardzo wybujała wyobraźnia nie pomoże. Bo wejścia do wody i leżenia na jej tafli jak gdyby nigdy nic, nie da się porównać chyba do niczego. Śmiem twierdzić, że wówczas brakuje tylko stolika, zimnego drinka oraz książki. I gdyby nie dzieci krzyczące z plaży (niestety własne), to można by się w pełni zrelaksować. No właśnie, morze Martwe jest miejscem idealnym dla zmęczonych życiem matek (wiadomo, że ojciec nigdy nie osiągnie podobnego poziomu styrania), bo dla dzieci jest to akurat atrakcja średnia. I przez to nie polezą za matką do wody 🙂

Po pierwsze, żeby bezpiecznie doświadczać kąpieli, a raczej leżenia w morzu Martwym, chlapanie się ani tym bardziej zanurzanie w nim głowy, nie wchodzi w grę. Sól, która mogłaby dostać się do oczu, uczyniłaby taką kąpiel, a tym samym wakacje, niezapomnianym. Niestety, w niezbyt przyjemny sposób. Ponoć już kropla tak zasolonej wody w oku potrafi dać się we znaki. Jednym słowem: kąpiel w morzu Martwym to spokojne dryfowanie na tafli wody. A pokażcie mi dziecko które spokojnie siedzi w jakimkolwiek zbiorniku wodnym, nie próbuje do niego wskakiwać z impetem, machać rękami albo nogami. No właśnie. Po drugie, równie ciężko co dziecko spokojne, znaleźć jest takie bez obtarć na ciele. A każda, choćby minimalne zadrapanie w morzu Martwym pali tak, że z paniką w oczach biegnie się pod pobliski prysznic. I tym sposobem sprytnie doszliśmy do wspomnianego wyżej piekącego kebaba. Aby jednak szybko uciec od tego żenującego zakończenia, zwięźle podsumujmy zebrane fakty: do wody matka musi wejść sama 🙂 A że woda jest przyjemnie ciepła no to cóż… Jak mus, to mus 🙂

Jedynym minusem działającym na niekorzyść matki jest błoto, którym nad morzem Martwym można, a nawet trzeba się wysmarować. Dla piękności i zdrowotności. A wiadomo, że dziecko błotem ubrudzić się lubi. Przynajmniej wtedy, kiedy akurat nie można. Jest więc szansa, że skoro tu można na legalu wypaćkać się od stóp do głów czarnym błotem, to nie będzie to w ogóle atrakcyjne. Ale wracając do zalet błota, w połączeniu z peelingiem z soli daje naprawdę piorunujące efekty. No dobra, po jednym razie wcale takie piorunujące nie są, ale lepiej się o tym przekonać kładąc sobie darmowe błoto na hotelowej plaży niż płacąc za nie krocie w sklepie kosmetycznym.

Niespodzianka nr 3: plaże tylko hotelowe

Naszym największym zaskoczeniem, niestety negatywnym, podczas pobytu nad morzem Martwym był fakt, że nie ma tam dzikich plaż. Irena Santor wiedziała, co śpiewa. Nie można ot tak zapakować do torby koca, butelki wody oraz ręcznika i pomaszerować na plażę. To znaczy można, ale ponoć oprócz opalenizny, w gratisie można tez zgarnąć mandat. O ile w ogóle do plaży się dojdzie, bo droga należy do tych bardziej wymagających. Nie tylko ze względu na skalno-solne podłoże, ale i dźwiganie kilku litrów wody niezbędnych do przemycia się po wyjściu z niemalże oleistego od soli morza. Przyznam, że mieliśmy ogromną chęć na kąpiele przy dzikich plażach, ale finalnie skończyło się na hotelowej. Wiemy, że się da, bo po drodze kilka takich miejscówek mijaliśmy (zresztą w Internecie można znaleźć niemało podpowiedzi), ale w takiej ekipie odpuściliśmy. Dwójka dzieci i kilkanaście litrów wody pod pachą w pełnym słońcu to dużo nawet jak na nas 🙂

Za to hoteli z prywatnymi plażami jest w bród. My zatrzymaliśmy się w Dead Sea Spa. Za dwie noce zapłaciliśmy 140 JOD, czyli około 770 PLN. Nie jesteśmy osobami, którym w podróży zależy na noclegach w pięknych hotelach. Owszem, czasy melin mamy już za sobą :), bo jednak starość i dzieci lekko podniosły nam standardy. Ale nadal traktujemy hotel jak obiekt do spania, w którym czasem jesteśmy tylko na noc, a nie miejsce, w którym spędzamy cały czas. A hotele nad morzem Martwym są właśnie z tej serii. Zresztą w miejscowości Sowayma, w której znajdują się wszystkie obiekty nad morzem Martwym, na każdym kroku panuje kurortowo-hotelowy klimat. Do tego stopnia, że ciężko o knajpę poza jakimkolwiek hotelem. Wprawdzie jest ich kilka, ale wszystkie znajdują się w pobliskim centrum handlowym. A co za tym idzie, nie są ani klimatyczne (jak to knajpy w centrum handlowym) ani tanie. Więc nawet posiłki trzeba jeść w hotelu. A te ostatnie są w różnych standardach i cenach, przy czym zdecydowanie zaliczają się do tych droższych. Niektóre to po prostu wielkie molochy, w których spokojnie można by chodzić z nawigacją. Nasz hotel był ok. Po prostu ok. Taki połowiczny moloch 🙂 i należał do tych najtańszych. My generalnie nie przepadamy za takimi miejscami, więc peanów nie ma się co z naszej strony spodziewać. Ponoć baseny dla dzieci ma jedne z lepszych w okolicy – tyle dobrego 🙂 No właśnie, bo to są takie molochy w stylu: baseny, zjeżdżalnie i leżaki. Taki mini Sharm-el-Sheikh, w którym, swoją drogą, nigdy nie byliśmy 🙂 I to jest właśnie ten wielki zawód morzem Martwym: hotele, hotele i jeszcze raz hotele. My akurat trafiliśmy na jordański weekend (piątek-sobota) więc dodatkowo nasz połowiczny moloch przeżywał zatrzęsienie. Co jednak ciekawe, na plaży tłumów nie było. Ta z kolei, warto wiedzieć, zamyka się o godzinie 18, czyli po zachodzie słońca (podejrzewam, że w każdym hotelu tak jest) więc nici z nocnych kąpieli.

Oczywiście, jest też opcja dojazdu nad morze Martwe na jeden dzień z Ammanu (około godzina drogi) i dzika plaża lub wykupienie dziennego pobytu w hotelu, z dostępem do tej prywatnej. Chyba większość obiektów oferuje takie rozwiązanie. Na pewno, jeśli ktoś chce spędzić nad morzem Martwym tylko jeden dzień, nie zależy mu na noclegu na miejscu albo ma ograniczony budżet – jest to rozwiązanie idealne. Bo mimo tej hotelowej katastrofy, morze Martwe to obowiązkowy punkt w Jordanii. Robi ogromne i niezapomniane wrażenie. Nawet jak piecze 🙂

Niespodzianka nr 4: piknik w Wadi Numeira

Nieopodal morza Martwego znajduje się chyba najbardziej popularny jordański kanion (oprócz tego w Petrze) Wadi Mujib. Znany jest z hardkorowych doznań, wspinaczki i ciągania się po linach. Wszystko fajnie. Jest tylko jedno ale: można do niego wejść po ukończeniu 18 roku życia. Jakby nie patrzeć, z naszymi dziećmi, nawet z fałszywymi dowodami osobistymi ze Stadionu Dziesięciolecia, nie dalibyśmy rady się wbić. Na szczęście, na otarcie łez, również niedaleko morza Martwego, choć trochę dalej w stronę Akaby, znajduje się inny kanion – Wadi Numeira. Nie dość, że wejście do niego jest bezpłatne, to jeszcze nie ma ograniczeń wiekowych. A dodatkowo zachęcającym jest fakt, że w piątki (to potwierdzone info, nie wiem jak w inne dni) przechadzając się kanionem, można napotkać kilka jordańskich ekip piknikowych. Głównie są to rodziny z dziećmi, które w nosie mają dźwiganie prowiantu i do kanionu wbijają się samochodem. Tam też wcale się nie patyczkują wyciągając koce, zaopatrzenie i niezbędne akcesoria, w tym wielkiego, buchającego ogniem grilla. Nie raz, niestety, okraszając wszystko donośną muzyką z głośników. Ale wszyscy są niezwykle mili. Podczas naszej wycieczki dostaliśmy co najmniej cztery zaproszenia na wspólne piknikowanie. Poza tymi niewątpliwie wyjątkowymi atrakcjami, sam kanion jest bardzo malowniczy. Idealny na wycieczkę z dzieciakami. Przyznam, że my nie spacerowaliśmy tam cały dzień, ale spokojnie można w kanionie spędzić kilka godzin. Niestety, Wadi Numeira jest koszmarnie zaśmiecony, ale to akurat problem w całej Jordanii, nie tylko tam.

Dodaj komentarz