Podsumowanie dwóch lat w Japonii czyli pot, łzy i what the fuck

O Japonii nigdy nie myśleliśmy jako o kierunku na wakacje. Zupełnie nic nas tam nie ciągnęło. Fajnie było o Kraju Kwitnącej Wiśni posłuchać od znajomych, ale pojechać już niekoniecznie. Bo w sumie po co. Dlatego też, kiedy padła propozycja przeprowadzki, długo się nie zastanawialiśmy. W końcu dwa lata to nie to samo co dwa tygodnie. Zresztą, raz się żyje. Carpe diem. YOLO. Ostatnia szansa, bo lata lecą. Nie młodniejemy. Jak zwał, tak zwał. Najważniejszy jest efekt. Teraz, zamknięci przez dwa tygodnie, mamy czas na pojapoński rachunek sumienia. Wieczorami, przy zielonej herbacie, dyskutujemy więc o tych niespełna dwóch minionych latach. Na tapetę idzie każdy temat. Nie ma litości. Całe szczęście, że tej herbaty mamy sporo.

Przed wyjazdem do Japonii nie było czasu na mentalne przygotowania do przeprowadzki. Poniósł nas melanż organizacji i zamknięcia polskich spraw. A w takiej sytuacji nawet Maciek, który choćby długopisu nie kupi bez wcześniejszego przeczytania opinii o nim, nie za bardzo miał czas i głowę do dociekania o co w tej Japonii w ogóle chodzi. Zresztą to i tak na niewiele by się zdało, bo przeczytać, a przeżyć i sprawdzić na własnej skórze to zupełnie inna bajka. Zwłaszcza, w przypadku Japonii. Oczywiście, jakieś tam pojęcie mieliśmy. Jak każdy. Blade jak turysta przed all inclusive w Hurghadzie, ale jednak. Zresztą, narodowość zobowiązuje nas do bycia specjalistami w każdej dziedzinie. Także wjeżdżaliśmy do tej Japonii na pełnej, powiedzmy, pewności siebie. A tam, spotkał nas jeden, wielki japoński klops nadziany zdziwieniem, zmieszaniem tudzież zachwytem. Bo Japonii do czarno-białości daleko. Nawet bardzo.

Co nas zbiło z tropu?

Weźmy choćby taką wcale niebanalną kwestię duchowości. Przed przeprowadzką, Japonia jawiła nam się jako kraj rozwinięty, ale mocno skupiony na metafizyczności. Zen, medytacje i tai chi leciwych Japończyków w parku. A do tego jeszcze minimalizm, żeby zostawić jak najwięcej przestrzeni do odkrywania własnego ja. Takiego właśnie kombo się spodziewaliśmy, licząc, że uszczkniemy z tego coś dla siebie. Ale niestety, nie zastaliśmy. Japończycy okazali się całkiem wykwintnymi chomikami z mieszkaniami zastawionymi wszystkim co się da: od sufitu po podłogę. Tyle jeśli chodzi o minimalizm. A ich duchowość opierała się głównie na szybkich modlitwach pod świątyniami, nierzadko przy okazji: w czasie lunchu albo zwiedzania: chwila zadumy, datek i sayonara – idziemy dalej. Krótko, zwięźle i na temat. I jak w takich warunkach dokonać duchowej przemiany?

Co nas rozśmieszyło?

Wracając do wspomnianej wyżej kwestii kraju rozwiniętego, to również bardzo intrygująca sprawa. Bo jednak tu: toaleta, która jeszcze chwila, a będzie na niej można odlecieć w kosmos, shinkanseny rozwijające zawrotne prędkości czy parkingi jak z futurystycznych filmów. Na które, swoją drogą, za każdym razem gapiliśmy się jak zaczarowani z rozdziawionymi ustami, że tak się da i jakie to genialne: samochody jak resoraki latają na szynach albo kręcą się w kółko, żeby zaoszczędzić jak najwięcej miejsca. A tam: ja przekazująca kontrahentowi dane na płycie CD albo wysyłająca zamówienie faksem. Ewentualnie, znajoma Japonka, która pełna tajemniczości zabiera Maćka do wyjątkowego miejsca, które okazuje się wypożyczalnią filmów DVD. Aż nie wypadało powiedzieć, że my nawet tej płyty nie mamy gdzie wsadzić. Wygląda jakby coś poszło nie tak? Skądże. To kwintesencja Japonii.

Co nas zachwyciło?

Na szczęście były kwestie, które nie odbiegały od naszego ubogiego wyobrażenia o Kaju Kwitnącej Wiśni. Choćby kuchnia – jedna z lepszych, jakiej mieliśmy okazję doświadczyć. Nie dało się przejść obojętnie obok większości potraw, które, jak się okazało, były bardzo zróżnicowane. A do tego podane tak, że nie wiadomo czy najpierw chwytać za widelec (oh pardon – pałeczki), aparat czy może w ogóle oglądać, bo szkoda jeść. I to wcale nie w ekskluzywnej restauracji, a często w pierwszej lepszej knajpie. Raj dla tak zwanych foodies. Tudzież pospolitych pasibrzuchów takich jak my. Niestety, jeśli chodzi o kuchnię, to troszkę musimy na Japończyków tutaj naskarżyć. Bo oni wcale tak zdrowo nie jedzą jak to mogłoby się wydawać. Tłuste, smażone potrawy, mała ilość warzyw, ryż na każdy posiłek albo wszechobecne dania instant to tylko czubek góry lodowej japońskich przewinień kulinarnych. No cóż. Nikt nie jest idealny.

Co nas nie zdziwiło?

To, co nas nie zaskoczyło w żaden sposób, to ludzie. Japończyków wyobrażaliśmy sobie jako zdystansowanych pracoholików z niecodziennymi upodobaniami w kwestii spędzania wolnego czasu. I oni dokładnie tacy są. Nieprawdopodobne. Chyba mamy nosa do drugiego człowieka. Chociaż czujemy się w obowiązku zdementować plotki o wszechobecnych automatach ze zużytą bieliznę. Są to krzywdzące pomówienia. Owszem, występuje przerażające zamiłowanie do lolitek oraz zaskakujące rozrywki, istnieje sporo dziwnych przybytków z usługami seksualnymi, a w telewizji jest cała masa niezrozumiałych (i wcale nie chodzi o język) programów telewizyjnych, ale maszyn ze wspomnianą częścią garderoby nie ma. Szanujmy się.

Po dwóch latach, dorzucilibyśmy jeszcze kilka cegiełek, tak prosto z serca: że Japończycy są uprzejmi (często podejrzanie i nienaturalnie), stronią od języków obcych, cechują się sceptycyzmem względem Chińczyków, uznając Japonię za centrum azjatyckiego świat oraz cenią sobie zacny melanż. Co ważne, zacny, ale krótki. W końcu praca czeka. A impreza też może być instant. Zresztą, od dawna wiadomo, że im szybciej się człowiek upije, tym szybciej wytrzeźwieje. Przynajmniej, zdaje się, że taki mit krąży w Japonii.

Niestety nie sposób tu nie wspomnieć o naszej przykrej historii z sąsiadami. Ale nadal wierzymy, że to tylko wyjątek. Jeszcze nie wiemy dlaczego przypałętał się akurat do nas, ale wierzymy, że karma wraca. Chociaż musimy ze wstydem przyznać, że realizacja niecnego planu zemsty w noc przed wylotem kusiła nas do ostatniej chwili. Finalnie, wygrał rozsądek podszyty brakiem czasu i problemem z domknięciem walizek.

Co nas wprawiło w osłupienie?

Brzydota. Wszechobecna brzydota. Ale poprzeplatana, gdzieniegdzie, zachwycającymi widokami w postaci budynków, świątyń czy pejzaży. Nieważne czy miasto czy wieś, schemat zawsze podobny. Brzydkie, brzydkie, brzydkie. Wow, ale zajebiste. Brzydkie, brzydkie, brzydkie. Wow, ale zajebiste. Przykład? Plaża z szarym piachem, porozwalanymi śmieciami, bo Japończycy nie są fanami tej formy spędzania czasu i o plaże nie dba nikt. Do tego falochron w postaci betonowego muru ciągnącego się wzdłuż całej widocznej linii brzegowej. I nagle: wielka, biała brama torii dosłownie włożona do oceanu. W towarzystwie niewielkich skałek, o które rozbijają się fale. Tak dla wzmocnienia efektu. Serio?

Co nas przeraziło?

W Japonii człowiek czuje się bardzo bezpiecznie. Ze strony drugiej osoby, chyba, że ta jest psychopatą, a jak wiadomo, takowi są wszędzie, raczej nie grozi niebezpieczeństwo. Ciężko też zostać okradzionym, nawet jeśli bardzo by się tego chciało. Generalnie, o siebie i swoje precjoza można być spokojnym. Przynajmniej ze strony drugiego człowieka. Ale tajfuny, a tym bardziej trzęsienia ziemi, już wcale takie dobrotliwe nie są. Kiedy wiatr hula tak, że ma się nieodparte wrażenie, iż okna zaraz wyskoczą z lichych framug, wcale nie jest wesoło. Do śmiechu nie zachęca też trzęsąca się pod stopami ziemia. Owszem, do wszystkiego można przywyknąć, a co gorsza, przestać zwracać uwagę. Ale jak bujnie trochę mocniej, od razu człowiek sobie przypomina kto w tym kraju tak naprawdę ma pierwsze słowo. I nie jest to rząd.

A gdzie w tym wszystkim my?

Japonia Japonią, ale w końcu w tym wszystkim byliśmy też my jako ludzie. Opuszczający ojczystą ziemię z bagażem doświadczeń, oczekiwaniami, nadzieją na lepsze jutro. Ot, emigranci z Polski, którzy zamiast Londynu wybrali Tokio, a zamiast fish and chips – sushi. O tym, że Kraj Kwitnącej Wiśni zmienia, pisaliśmy nie raz. Dotyczy to spraw błahych. Zimna deska wypowiedziane z nostalgią i ten sos sojowy jest dziwny to tylko niektóre z zawodów, które przeżyliśmy po powrocie do Polski. Ale są też kwestie bardziej istotne.

Maciek, dla przykładu, odkrył, że wszystkie kobiety siedzące z dziećmi w domu, w rzeczywistości wcale nie siedzą. A precyzyjniej: nie wykonują czynności siedzenia. Podejrzewał wprawdzie, że z tym stwierdzeniem może być coś nie tak, ale nie spodziewał się, że aż tak bardzo. Oczywiście, nie oznacza to wcale, że od maja 2018 nie usiadł. W końcu były weekendy kiedy to nie pracowałam. Po prostu, odkąd przekroczyliśmy japońską granicę 2 lata temu, słowo siedzieć nabrało dla niego zupełnie innego znaczenia. Ja natomiast utwierdziłam się w przekonaniu, że bardzo nie lubię dostosowywać się do standardów dotyczących wyglądu. Jednak kult grupy nie jest dla mnie. Nie ma co się oszukiwać. Zresztą z tymi ogólnie pojętymi normami oboje mamy problem. Ale już nie uznajemy tego za mankament. Tyle wygrać.

Czy po tych dwóch latach, które wcale nie są długim okresem, ale jednak dają ogląd na Japonię, polecamy ją jako miejsce na wakacje? Bez dwóch zdań. Świetne jedzenie, zachwycające miejsca ukryte wśród brzydoty, zaskakująca kultura i zwyczaje, ogólnie panujące bezpieczeństwo – tyle w jednym ciężko znaleźć gdzie indziej. Chociaż mamy wrażenie, że im dłużej byśmy tam byli, tym mniej do powiedzenia byśmy mieli. Z czasem wszystko robi się takie oczywiste, a jednocześnie tak niezrozumiałe. I tu dochodzimy do trochę smutnej prawdy: trudno mówić o poznaniu dobrze kraju w dwa lata, a co dopiero mówić o dwóch tygodniach wakacji. Niestety, nie wszędzie można zamieszkać na kilka lat. Chociaż próbować zawsze można.

Kiedy zaczynaliśmy spisywać nasze przeżycia i przemyślenia na blogu, myśleliśmy, że będzie to anty wizytówka Japonii skutecznie zniechęcająca do jej odwiedzenia. Ale jak się szybko okazało, stało się zupełnie odwrotnie. Do tego stopnia, że sami chcemy do Kraju Kwitnącej wiśni jechać na wakacje. Życie to jednak jest przewrotne. Mamy nadzieję, że wiedzą o tym też nasi byli sąsiedzi.

6 Replies to “Podsumowanie dwóch lat w Japonii czyli pot, łzy i what the fuck”

  1. Wow! Bardzo mi się podoba to podsumowanie Waszego japońskiego życia. To jest dla mnie kraj tak egzotyczny i odległy jak Księżyc. I tym chętniej czytam o tych nieznanych terenach 😀

    1. Dziękujemy bardzo 🙂 Jak kiedyś przyjdzie Ci się tam wybrać, to przynajmniej będziesz gotowa. W teorii 😉

  2. Warszawska Syrenka says: Odpowiedz

    Ufff czyli byliśmy w tej samej Japonii!! 99% przemyśleń miałam bardzo podobnych do Waszych.
    Widziałam Japonię latem oraz wiosną i mam takie marzenie, że chciałabym ją jeszcze zobaczyć jesienią i zimą. Zamiłowanie i kreatywność Japończyków związane ze zmianami pór roku to jedne z rzeczy, które najbardziej mnie urzekły 🙂
    Czekam na Wasze dalsze przygody i relacje na instagramie i blogu… Przyznaje, że za często tu nie zaglądałam do tej pory i ograniczałam się do insta. Widzę, że mam sporo do nadrobienia! 😉

    1. 🙂 Prawda, każda pora roku w Japonii inna i nie chodzi tu tylko o pogodę 🙂 Dziękujemy! I koniecznie nadrób zaległości. Instagram to tylko preludiom 😉

  3. Dlaczego? Pytam, dlaczego myśleliście, że wasz blog będzie anty wizytówką? Przyznaję, czytam Wasze wpisy od miesiąca… Czyli trochę się spóźniłam, ale czytuję od czasu do czasu również inne blogi podróżnicze – nigdy nie spotkałam się z podejściem anty. Pozdrawiam, i żałuję że tak późno się tu znalazłam. I dodam, że Japonia to moje marzenie, a wasz blog tylko podrażnił moją zazdrość z doświadczenia Japonii.

    1. Wydawało nam się, że ogólny wydźwięk może być negatywny, z racji naszego poczucia humoru 😉 Ale po czasie, całkiem krótkim, okazało się, że jest wręcz przeciwnie. A Japonia przez nas opisywana jest raczej intrygująca niż odpychająca. Lepiej późno niż wcale 🙂 Życzymy spełnienia japońskiego marzenia i pozdrawiamy ciepło!

Dodaj komentarz