Półtora roku w Japonii – podsumowanie

Dziś mija półtora roku odkąd mieszkamy w Japonii. Dokładnie 5 maja 2018 roku wylądowaliśmy na tokijskim lotnisku Narita. To zmęczenie, te emocje, ten niewinny, niemalże obłudny, dający nadzieję, rozbudzający wyobraźnię i wywołujący niemałe podekscytowanie napis Welcome to Japan (ktoś powinien za to polecieć)… Normalnie, jakby to było wczoraj… Pora na podsumowanie sukcesów. Bo w końcu wiadomo, że kto jak kto, ale my, porażek tutaj w ogóle nie ponosimy.

Sukcesy

Nasze życie to pasmo sukcesów. Z natury jesteśmy jednak bardzo skromnymi ludźmi więc ograniczymy się do wymienienia tylko kilku. Tych najbardziej spektakularnych.

I’m still standing

Przede wszystkim, nie wywalili mnie z pracy. Ani sama nie zrezygnowałam. A wierzcie mi, jest to nie lada osiągnięcie. Przy wszystkich zasadach co wolno, a czego nigdy, ale to przenigdy nie, można się trochę pogubić. Dodatkowo, w świecie zawodowym, w którym rządzą faceci, a płeć piękna jednak bardziej widziana jest przy garach albo w hostess klubach niż przy biurku, łatwo nie jest. Zresztą, na zdrowy rozum: biała kobieta, na wskroś zawodowo przesiąknięta europejską kulturą pracy, gdzie na ładny uśmiech i dobry bajer można, boczkiem boczkiem, załatwić prawie wszystko, wpada do Japonii, gdzie powyższe triki uznawane są za co najmniej niestosowne. A szeroko pojęta dyplomacja jest na jeszcze wyższym poziomie niż w rzeczywistej dyplomacji… To nie mogło się dobrze zacząć.

On the road again

W Japonii, po roku międzynarodowe prawo jazdy przestaje być ważne (z dnia na dzień, traci się przecież wszystkie umiejętności używane dotychczas do prowadzenia samochodu w Kraju Kwitnącej Wiśni) i trzeba zdać uproszczoną wersję egzaminu, żeby nadal móc prowadzić samochód. Część pisemna (10 pytań napisanych bardzo łamanym angielskim) i jazdy na placu manewrowym, przypominającym małe miasteczko (z egzaminatorem po angielsku niemówiącym) – tak, mniej więcej to wygląda. Betka, wydawałoby się. A takiego wała. Droga przez mękę. Po wielu niewybrednych określeniach Japonii, Japończyków i ich zasad (w Maćka przypadku) oraz łez (w moim przypadku), a także dwóch podejściach, udało się. Od kilku miesięcy, jesteśmy dumnymi posiadaczami japońskiego prawa jazdy. Chyba, bo jest po japońsku.

My father’s eyes

Wyjazd do Japonii oznaczał w naszym małżeństwie zamianę ról: ja wracałam do pracy po urlopie macierzyńskim, a Maciek miał na cały etat zająć się wówczas 10-miesięcznym synem. Każdego faceta zapewne przeszedł w tym momencie dreszcz, i to wcale nie podniecenia. Takiż sam przeszedł Maćka ponad półtora roku temu. Ale, że jest to człowiek, który żadnej pracy się nie boi (w końcu kiedyś pracował jako budzik!), to stwierdził, że czemu by nie. Na wszelki wypadek jednak, uknuliśmy plan rychłego oddania syna do żłobka. Jak się okazało, zupełnie niepotrzebnie. Półtora roku później, syn nie chodzi do żadnej placówki, a obaj nadal mają się świetnie. Oprócz momentów, w których jeden drugiego chce wysłać na księżyc: Bąbelek, komunikując to ojcu bardzo wyraźnie, ojciec: w skrytości serca (Japonia robi swoje).

Last Christmas

Jesteśmy w stanie urządzić sobie święta Bożego Narodzenia. To chyba właśnie wtedy najbardziej tęskni się za rodzin i domem. A także za barszczem, karpiem, pierogami. Za pytaniami kiedy ślub, dziecko albo kredyt na mieszkanie. Za awanturą, że jeszcze nic nie jest gotowe, a goście już prawie przy drzwiach, za niezadowoleniem z prezentu, na który wydało się pół pensji. Prawie ten sam klimat jesteśmy w stanie odtworzyć sobie sami, tysiące kilometrów dalej, w kraju, gdzie na Boże Narodzenie, którego swoją drogą oficjalnie się nie obchodzi, spożywa się kurczaka z KFC, a żywą choinkę można kupić najłatwiej w poczciwej, skandynawskiej IKEI. Wprawdzie brakuje nam tych wszystkich niewygodnych pytań i poddenerwowania (bo goście już dzwonią, a czternasta potrawa jeszcze nie gotowa), barszcz jest z torebki, uszka trochę się rozpadają, a makowiec ewidentnie jest zakalcem, ale święta w małym gronie mają swój klimat. Zwłaszcza kiedy bigos i pierogi, własnej roboty, są pierwsza klasa!

Porażki

No dobra, było kilka porażek. Ale że jest to bardzo pejoratywne słowo, niekorzystnie działające na naszą psychikę, nie będziemy go używać. Ustalmy zatem, że były to jedynie niewielkie potknięcia tudzież gorzkie pigułki, których nie dane nam było nie spróbować.

Lost in Japan

Nie znamy japońskiego. Nie to, że znajomość języka w kraju, w którym się na co dzień mieszka i pracuje jest niezbędna, ale wiadomo, że mogłaby nam nieco ułatwić życie. Na przykład podczas zakupów, żeby po raz kolejny nie naciąć się na bułkę z pastą curry zamiast fasolowej (o dżemie to już nawet nie marzymy) albo w przychodni u lekarza nie musieć wykrzykiwać doskwierających dolegliwości do translatora, zwłaszcza kiedy nie są zbyt czarujące (bo mimo angielskiej nazwy, strony internetowej i reklamowania dostępności usług w tymże języku, w rzeczywistości, w przychodni, nikt o nim nie słyszał). Ciągle jednak wierze, że kiedyś nadejdzie TEN dzień i zaczniemy uczyć się japońskiego. Obyśmy jeszcze wtedy tu mieszkali…

Born to be wild

Nadal nie ogarniamy japońskiej kultury. Znamy podstawowe zasady, które w gruncie rzeczy, sprowadzają się do jednego: żyj tak, jakby Cię nie było. Z resztą, z teorii jesteśmy całkiem dobrzy. Ale czasem jeszcze pojawi się jakaś wtopa, która psuje naszą nienaganną reputację na dzielni. Do wstydu już się przyzwyczailiśmy i uspokajamy, można z tym żyć. Nawet całkiem przyjemnie. Po prostu, wystarczy być bardziej tolerancyjnym dla swojej ignorancji. Jednak z każdym kolejnym przypałem, już co raz to rzadziej się zdarzającym, ale jednak, nasza pewność siebie zostaję wdeptana w ziemię, jak jeszcze tlący się niedopałek (którego swoją drogą, w Japonii, nie można wyrzucać gdziekolwiek). Na szczęście, tylko na chwilę, bo trening czyni mistrza, i nieustannie, powstajemy jak feniks z popiołów.

It’s my house and I live here

Przegraliśmy walkę z szalonymi sąsiadami i wyprowadziliśmy się z poprzedniego mieszkania z pięknym widokiem. Ogólnie, nie mamy szczęścia do sąsiadów, ale w Japonii, upierdliwość połączona z całkiem śmiałą dawką rasizmu dała nam się we znaki. Po ponad roku dzielnej batalii, uznaliśmy, że dalsza wojna nie ma sensu. Była to jedna z najlepszych decyzji podjętych w Japonii, ale w ułańskim sercu pozostała chęć srogiej zemsty. Zwłaszcza, że pomysłów na jej realizację było niemało. Niestety, mieszkając za granicą, nigdy nie jest się u siebie. W połączeniu z nikłą wiedzą na temat panujących w przypadku takiego konfliktu zasad, nieznajomością języka i psychopatycznym usposobieniem wroga, nasze szanse na wygraną wypadały dość blado. Nie powiedzieliśmy jednak jeszcze ostatniego słowa… w końcu jesteśmy z Polski. Nie takiego przeciwnika się niszczyło…

Emigracja nie jest dla każdego. Owszem, potrafi być emocjonująca jak Moda na sukces. Ale zdarzają się też gorsze momenty, chwilami porównywalne do tragicznej śmierci w kartonach Hanki Mostowiak. Kto mieszkał za granicą, ten wie, że czasem, przeżycie każdego kolejnego dnia, trzeba uznać za wcale niemały sukces. I my, od półtora roku, tego się właśnie trzymamy. A przyznam, że z miseczką ramenu albo kilkoma kawałkami sushi, jest to nawet całkiem przyjemne.

12 Replies to “Półtora roku w Japonii – podsumowanie”

  1. Kocham Twój styl pisania:)

    1. Dziękuję 🙂

  2. Generalnie czytam blogi podróżnicze przed jakimś wyjazdem. Po prostu szukam info. Ale Twój śledzę na FB i czytam wpisy tak po prostu – „do podusi” 🙂 Świetna robota! I duuuużo odwagi z tą Japonią….

    1. Dziękuję! Strasznie to miłe 🙂

  3. Mnie najbardziej irytowaly pytania zadawane po kilku miesiącach usilnych starań akomodacji w nowym miejscu, prob znalezienia sklepu gdzie można kupić dobre produkty oraz kliniki w której można się dogadać- czy zwiedziliscie już wszystkie słynne miejsca i czy już nauczyliscie się języka

    1. Doskonale rozumiem 🙂

  4. Wpadłem przypadkowo na ten wpis, Twój blog… i również uwielbiam Twój styl wypowiedzi… tak jakby wyjęte zdania z mojej własnej głowy… jestem dla Was pełen podziwu i mega pozytywnej zazdrości… Ja również wyjechałem z moją żoną do Szwajcarii… w tym samym chyba okresie naszego życia (Japonia / Szwajcaria – ja świetnie mówię w ich jęzuku, a po angielsku odpowiadają nawet leciwe babcie w autobusie, o służbie zdrowia nie wspomnę). Udało nam się przebić kilka średnich krajowych Szwajcarów i żyć wraz z nimi na wyimaginowanym przez nich piedestale… Jednak moja żona nie wytrzymała ciśnienia po kilku latach tam i wróciliśmy do PL. Najbardziej żałuję możliwości rozwojowych mojego dziecka…. eeeeh marzę o Japoni, marzę o tych wszystkich sukcesach i „potyczkach”, które opisałaś! Trwajcie dalej i idźcie pod prąd, z wiatrem i bez i z czymkolwiek jeszcze… kochajcie się i pokażcie niedowiarkom (zwłaszcza chyba Japończykom), że możecie podołać wszystkiemu… przecież jesteście z Polski! Mocne uściski dla Was, dużo pozytywnej energi z PL i czekam na kolejne wpisy!
    K.

    1. Dziękujęmy za miłe słowa i kibicowanie 🙂

      Szwajcaria chyba klimatem społecznym podobna do Japonii 😉 Przynajmniej na tyle, na ile się orientuję…
      Każdy etap życia ma swoje dobre i mniej dobre 🙂 strony. Mam nadzieję, że mimo wszystko życie w Polsce jest dla Was ok 🙂 I kto wie… Może jeszcze Japonia się przydarzy? 😉

    2. Daj znać czy możecie podjechać do Narity – mogę Wam wysłać trochę rzeczy na święta 🙂

      1. Jasne, że podjedziemy. Zawsze do bliżej niż do Polski 😉 Przed świętami akurat będziemy mieli delegację z Polski 😉, ale baaardzo chętnie weźmiemy sobie tę propozycję do serca 😉 Dzięki wielkie!

  5. „A przyznam, że z miseczką ramenu albo kilkoma kawałkami sushi, jest to nawet całkiem przyjemne.” Pięknie podsumowane 🙂 Pozdrawiam

    1. 🙂 Dzięki! Pozdrawiamy również 🙂

Dodaj komentarz