Szorty – czerwiec

Krótkie, nierzadko mrożące krew w żyłach historie z życia wzięte, zebrane w jednym miejscu.*

Maroko

Jako, że chwilowo nie wyściubiamy nosa za naszą piękną granicę, z rozrzewnieniem wspominamy dalekie podróże. Tym razem padło na Maroko, które miało przyjemność nas gościć w 2013 roku 😉 Za jednym zamachem zobaczyliśmy wtedy Marrakesz, Fez, Casablancę, Rabat i Tanger. Wszystko magiczną koleją marokańską, w którą dzieci z nudów rzucały kamieniami. Jeden trafił w szybę, o którą opierałam się czytając książkę. Cóż… trudno w takiej sytuacji winić dzieci za brak innych rozrywek. Grunt, że moja głowa uszła z tego cało. Szyba nie miała tyle szczęścia.

Zastanawiamy się czy przez ostatnie 7 lat wiele się w Maroku zmieniło. W 2013 roku było całkiem tanio, bardzo orientalnie i nieustannie czuć było w powietrzu dreszczyk emocji. Zwłaszcza po zboczeniu z uczęszczanych szlaków, co zdarzyło nam się nie raz. Zupełnym przypadkiem, oczywiście, bo GPS, zwłaszcza w medynach, kiepsko sobie radził. Cóż… Nikt nie jest idealny.

Marrakesz zachwycił nas kolorami i ogólnie pojętym chaosem. Fez – jedną z największych i najbardziej skomplikowanych medyn na świecie, w której odnajdują się chyba tylko lokalesi. Jedna złożona markiza koloru czerwonego powodowała, że w oka mgnieniu nie mieliśmy pojęcia gdzie jesteśmy. Rabat – jako taki, ale w końcu to stolica. Casablanca z filmowego romantyzmu nie miała nic. Gdyby nie imponujący meczet, to ten przystanek uznalibyśmy za niepotrzebny. No i na koniec Tanger, gdzie duch kombinatorstwa unosił się w powietrzu. Idealne miejsce na zakończenie podróży, przypominające o rychłym powrocie do domu 😉

Mistyczne kręgi w Węsiorach

Kamienne Kręgi w Węsiorach. To może oznaczać tylko jedno: jesteśmy na Kaszubach. A dokładniej, w Szwajcarii Kaszubskiej. Dziwnym trafem od razu trafiliśmy do jednego z najbardziej odpalonych miejsc w regionie. Stworzone w I wieku przez Gotów, polskie Stonehenge nie jest może tak bardzo okazałe jak jego oryginalna wersja, ale nie ma co kruszyć kopii o wielkość. Liczy się efekt, a ten ponoć może być piorunujący. Pola eneregetyczne potrafią bowiem oczyścić nawet najbardziej zestresowany organizm. Wystarczy chodzić na boso albo położyć się na brzuchu w kierunku północnym. Potem na chwilę przerzucić na plecy. I voilà! Gotowe. Człowiek jest jak nowonarodzony 😉

Żeby nie być gołosłownym, sprawdziliśmy temat na własnej skórze. Jak zwykle w takich szamańskich klimatach, padło na mnie 🤔😉 Donoszę więc, że po całym zabiegu byłam podejrzanie wyluzowana i bardzo chciało mi się spać. Ale nie wiem czy jest to wymierna opinia, bo śpiąca to ja akurat jestem zawsze 😉 Może w UFO, którego obecność w niektórzy potwierdzają, ciężko uwierzyć, ale w całą resztę? To już pozostawiamy do własnej oceny 😊

Kamiennych kręgów na Pomorzu jest kilkanaście. Te w Węsiorach są jednymi z bardziej znanych. Fakt, że znajdują się zaraz obok malowniczego jeziora, na pewno nie pozostaje bez znaczenia. Jednym słowem – do odhaczenia na Kaszubach, bo całość robi całkiem przyzwoite wrażenie 😉❤️

Kaszuby

W poszukiwaniu najlepszej lokalizacji na nasz pensjonat 😉 (tak, tak, ten sam co to miał być na Ishigaki 😉, w końcu pomarzyć zawsze można) wybraliśmy się na Kaszuby. I nie ma co ukrywać – niepostrzeżenie wysunęły się one na prowadzenie.

Przez chwilę braliśmy pod uwagę przejęcie zamku w Łapalicach. Prawdopodobnie największa w Polsce samowola budowlana, rozpoczęta w latach 80-tych, skradła nasze serca. Wprawdzie zgoda była jedynie na wzniesienie domku letniskowego z garażem, ale nie ma się co o parę metrów kwadratowych czepiać. Lokum jest wprost idealne na nasze potrzeby: 4 skrzydła, 12 wież, 52 pomieszczenia, basen i kaplica. Gustowny i skromny – marzenie. Ostatecznie zniechęciła nas jednak liczba okien – 365. Wstawienie tylu szyb to jednak nie na naszą kieszeń. Trudno.

Nęciły nas też Sierakowice, polska „kraina miłości”, gdzie przyrost naturalny jest 13 razy wyższy niż średnia krajowa, a rodziny z dziećmi w liczbie około 10 nikogo nie dziwią. Wyjątkowa płodność mogłaby jednak skutecznie odstraszyć potencjalnych gości 😉 I nawet turystyczny smaczek w postaci informacji, że Sierakowice są jedną z 5 gmin, w których język kaszubski jest ustanowiony jako pomocniczy (można go używać w sprawach urzędowych) nie byłby przekonywującym argumentem 😉

Finalnie, nie znaleźliśmy więc nic, ale przynajmniej rzutem na taśmę wpadliśmy do kaszubskiego skansenu i na niespełna 36 metrową wieżę widokową we Wdzydzach. Co więc zobaczyliśmy, to nasze ❤️ A pensjonat? Cóż… W końcu co się odwlecze…

Jedno jest jednak pewne: na Kaszuby na pewno wrócimy 😍😍😍

Zdradliwa kanadyjka

Długi weekend w pełni. Moc możliwości i aktywności przed każdym z nas. Przynajmniej w teorii. Jeśli ktoś więc zastanawia się czy pływanie z dzieckiem kajakiem jest porównywalne do pływania „kanadyjką” to z przyjemnością rozwiejemy wszelkie wątpliwości. A odpowiedź jest zwięzła i krótka – nie, nie jest. Jest to kompletnie inne doświadczenie.

Kajak przy „kanadyjce” to radosna biesiada przy wiejskim stole z kiszonym ogórkiem w jednej ręce i chlebem ze smalcem w drugiej, z dźwiękami swojskiej muzyki w tle. Canoe, natomiast, to nerwowe przepychanie się do szwedzkiego stołu na wakacjach all inclusive w 4* hotelu w Egipcie, w akompaniamencie kiepskiego, zapętlonego hitu lata, który mimo szczerej nienawiści, zapada w pamięć na długie tygodnie.

Jak to zazwyczaj bywa, można znaleźć amatorów zarówno jednego, jak i drugiego.

Historia jednej czapeczki

13 czerwca. Sobota. Zachód słońca. 20:15. Chciałoby się powiedzieć: tak trzeba żyć! Jednak jako pierwsze nasuwa się pytanie: a gdzie to dziecko ma czapeczkę? 🤔

Kartony

To nie jest zwykły post o truskawkach 😉

Od kilku dni cieszymy się na powrót naszymi rzeczami, które na kilka dni przed wylotem z Japonii wysłaliśmy pocztą morską. Zeszło się ponad dwa miesiące, wszystko śmierdzi stęchlizną, a niektóre pudła dotarły rozwalone i pewnie czegoś brakuje. Ale że średnio pamiętamy, co dokładnie włożyliśmy, to zapewne braki wyjdą w praniu. Do tego połowę dobytku dostaliśmy bez problemu, resztę zaś musieliśmy odzyskiwać poprzez agencję celną. Ale nie ma co rozpamiętywać – grunt, że wreszcie są.

Razem z kartonami wróciły też wspomnienia ich wysyłki. A nie była to oczywista sprawa. Wprawdzie niczego innego się nie spodziewaliśmy, ale nawet taka bzdura na sam koniec uświadomiła nam gdzie spędziliśmy ostatnie dwa lata życia 😉

Zgodnie z wybraną opcją wysyłki, do każdego pudła mogliśmy zapakować maksymalnie 20 kg. Myśleliśmy, że mniej więcej. W końcu 200 gramów wte czy wewte nikomu wadzić nie będzie. Ale jak się okazało – będzie i to bardzo. Dość szybko przekonaliśmy się więc, że 20 kg to 20 kg i ani grama więcej. I to dosłownie. Mowy nie było o dorzucaniu wyżej wspomnianych 200 gramów. Ba! Z jednego kartonu musieliśmy wyjąć jakąś rzecz, bo całkowita waga wynosiła 20,01 kg. Czyli zdecydowanie za dużo. Tak, tak, dodatkowe 10 (słownie: dziesięć) gramów nie miało racji bytu 🤯🤣

Jeśli więc kiedyś na lotnisku nie przepuszczą Was z nadbagażem w postaci 2 kg, a na targu nie doważą 10 gramów truskawek do pełnego kilograma, to nie róbcie dzikiej awantury. Po prostu pomyślcie o nas.

Japonio, tęsknimy ❤️

Dzień sushi

Dziś jedno z najważniejszych świąt w roku, które KAŻDY człowiek powinien mieć zaznaczone w kalendarzu czerwonym kolorem. Spokojnie, nie wertujcie nerwowo swoich notatników, nie chwytajcie za telefon, żeby zadzwonić z imieninowymi życzeniami do Anki czy Bożenki, nie biegnijcie po rajstopy i goździka. Dzisiejsze święto jest z serii, którą cenimy sobie najbardziej, czyli że do nikogo nie trzeba się odzywać, a najlepszą formą jego uczczenia jest najedzenie się czegoś na umór.

Nie trzymamy Was już dłużej w niepewności – dziś Dzień sushi 🍣 My będziemy go obchodzić ze łzami w oczach, bo sushi w Polsce to jednak miałka atrapa, a za tym prosto z Japonii tęsknimy niemalże dramatycznie. Jednak z prawdziwej miłości jesteśmy w stanie zrobić wiele.

A tymczasem parę wspomnień, które na zawsze pozostaną w naszych sercach ❤️

Nowy Jork

Niby granice już otwarte, ale jakoś nikt nie pali się do zagranicznych podróży, skupiając raczej na zwiedzaniu naszej pięknej ojczyzny. My, przyznajemy się bez bicia, trochę już tęsknimy za jakąś dalszą podróżą i odkrywaniem nieznanego. Nawet nacięcia się na kiepską knajpę i panicznego szukania noclegów na ostatnią chwilę nam brakuje. Masochizm level hard 😉

Wspominamy więc Nowy Jork, który odwiedziliśmy w 2016 roku. Początkowe miesiące ciąży (o której zapominał zwłaszcza Maciek 🤦🏻‍♀️) nie przeszkodziły nam w przemierzaniu kilkunastu kilometrów dziennie. Wpadliśmy, między innymi, na mecz koszykówki (niesamowite przeżycie!!!), do kościoła na występ chóru gospel oraz do Carrie Bradshaw (niestety, akurat jej nie było). Nocleg, rzecz jasna, był bardzo stylowy, czyli parter (zdaniem pesymistów – piwnica) u wyjątkowo kłótliwej, portorykańskiej rodziny w New Jersey. Owszem, dojazd do Times Square był całkiem zacny, szkoda tylko, że autobus nigdy nie był o czasie, a dodatkowo tylko raz na godzinę (albo i rzadziej). Przynajmniej jest co wspominać 😉

Jak to w Stanach, czuliśmy się jak na planie filmu. Tylko tym razem surrealistycznego, bo właśnie wtedy Trump został prezydentem. Żeby nie było – nie przyłożyliśmy do tego ręki 😉

Urodziny!

3 lata temu zaczęliśmy najważniejszą podróż w naszym życiu. Brzmi trywialnie, ale nie ma się co oszukiwać – narodziny dziecka to przewrót w życiu każdego człowieka. To, jak dotąd, najbardziej wymagająca, pełna wzruszeń, miłości i zachwytów wyprawa. Ale chwilami też trudna i frustrująca. Zrozumie to tylko ten, kto od kilku lat nie załatwiał się w domowym zaciszu w samotności 😉

Pamiętam, kiedy między skurczami porodowymi, smsowałam z siostrą. Wspierała mnie pisząc, że to wszystko robię po to, żeby już za chwilę spotkać się ze swoim synkiem, wreszcie go poznać, przytulić. W tamtym momencie wszystko zdawało mi się już obojętne. Chciałam tylko, żeby było po wszystkim. W ogóle nie rozumiałam o co jej chodzi.

Dopóki Go nie zobaczyłam ❤️ I choć czasem mam ochotę schować się za drzwiami z klamką po jednej stronie na dźwięk wypowiedzianego po raz dwusetny w ciągu dnia „mama”, to ten mały człowiek pokazuje mi, że odwaga, czułość i dążenie do celu nie znają wieku 💓 A baterię można mieć naładowaną 24h na dobę 😉🎁🎉🎈🛍

Ruszamy w podróż!

Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z naszym misternym planem (a tak akurat nie zdarza się nigdy🤣), to już za 2 tygodnie będziemy mknąć naszym białym rumakiem w stronę słońca 🛣☀️🏖 Na dzień dzisiejszy głównym problemem jest fakt, że rumaka jeszcze nie ma w Polsce 🤦🏻‍♀️ Ale że urodzeni z nas optymiści, to jesteśmy dobrej myśli 😉 Potem jeszcze tylko (nie)płynne przejście przez upierdliwy proces rejestracji, ostra selekcja w wyborze ekwipunku do zabrania, kolejna selekcja, bo jednak bagażnik się nie chce domknąć i… wreszcie można ruszać. A potem już tylko piękne widoki, miliony nieprzewidzianych sytuacji, błogie awantury o puszczaną muzykę i wymyślanie kreatywnych odpowiedzi na pytanie: „mama, daleko jeszcze”? 😉

Mamy nadzieję, że w międzyczasie nie zamkną granic, które chcemy przekroczyć, nie ustanowią obostrzeń, które zatrzymają nas w szczerym polu na 2 tygodniową kwarantannę i że liczba zachorowań w krajach, które chcemy odwiedzić nie wystrzeli w kosmos. Jak już pisaliśmy – urodzeni z nas optymiści 😉

Warszawa

Trochę się ostatnio szwendamy po Warszawie i zaglądamy w stare kąty. Niby się nic nie zmieniło przez te 2 lata, ale do tej pory przecieramy oczy ze zdumienia, że zamiast osiedlowego sklepu u Zbyszka jest pizzeria 🤯 Tego się zupełnie nie spodziewaliśmy. Ale jak widać: nic nie trwa wiecznie.

Delikatnie brakuje nam udawanej anonimowości (bo przecież taka nie istnieje w przypadku gaijina w Japonii) oraz maszyn z napojami na każdym rogu, ale nie ma się co oszukiwać, Warszawa nigdy w Tokio się nie zamieni. Nawet siłą perswazji. Chociaż całkiem zacny ramen udało nam się już zjeść – tyle naszego!

W trakcie tych stołecznych eskapad raz nawet, na Polach Mokotowskich, jak już mamy być precyzyjni, spotkaliśmy japońską rodzinę. Trzyosobową. Z małym chłopcem. Przypadek? Łezka zakręciła nam się w oku. Nagle wróciło tyle wspomnień. Niesieni niepohamowaną tęsknotą już mieliśmy z nieukrywaną ekscytacją zagaić po japońsku „konnichiwa!”. Ale przypomnieliśmy sobie, że przecież wiele więcej słów nie umiemy powiedzieć, a „arigatō” jakoś tak ni przypiął ni przyłatał zaraz po „dzień dobry”. I całe szczęście, że nie odważyliśmy się na ten nonszalancki krok, bo nagle ów Japończyk, wcale nie łamaną polszczyzną, poprosił o gałkę lodów śmietankowych 🤯🤯🤯 Na taki poziom my nie wzbiliśmy się nigdy.

Po raz kolejny okazało się więc, że milczenie jest złotem. Bo nie ma co się oszukiwać, zbłaźnilibyśmy się mocno. Chociaż to akurat w naszych japońskich kontaktach nie byłoby niczym szczególnym. W tym temacie jesteśmy już chyba naznaczeni. Nieważne gdzie będziemy 😉 Na razie więc może usuniemy się w cień i trochę posiedzimy w domu 😉

*Wszystkie teksty pochodzą z naszego Instagrama i/lub Facebooka, gdzie oczywiście, okraszone są zacnym zdjęciem lub wideo.

Dodaj komentarz