Szorty – grudzień

Krótkie, nierzadko mrożące krew w żyłach historie z życia wzięte, zebrane w jednym miejscu.*

25-ta godzina

Emigracja to stan, w którym człowiek niemalże odkrywa siebie na nowo. Weryfikuje swoje możliwości, wychodzi poza tzw. strefę komfortu, sprawdza jak bardzo elastyczny potrafi być, jeśli musi. A wierzcie mi, potrafi bardzo.

Emigracja weryfikuje też dotychczasową wiedzę ogólną. Z tym, że nie jest to wiedza w stylu: uprawa których warzyw jest najbardziej rozwinitęta na wyspie Sikoku. Chodzi o kwestie bardziej praktyczne. Otóż wyobraźcie sobie moje zdziwienie kiedy w Japonii, w wieku 33 lat (żeby nie było, teraz mam 34, a to przecież było w zeszłym roku) dowiedziałam się, że doba ma godzin 30, a nie 24. No bo czemu by nie. Ileż to się słyszy: chciałbym, żeby moja doba miała więcej niż 24 godziny, żeby była dłuższa, żeby była z gumy. Każdy o tym mówi, każdy snuje plany, a Japończycy co? Oni działają. Oni tę dobę sobie wydłużyli. Można?

I tak sklep może być otwarty do 25 (czyli 1 w nocy) a bar do 30 (czyli 6 rano). Oprócz kilku dodatkowych godzin niezbędnych każdemu, ucina to również wszystkie wątpliwości co do dostępności wszelkiej maści punktów usługowych. Bo może widząc 1 ktoś by pomyslał, że chodzi o 13, i przyszedłby o 4 rano po ryż, a tu sklep zamknięty. I klops. Albo zachciałoby mu się zimnego piwa w zmrożonym kuflu w pobliskim barze o 7 rano i znowu blamaż. Bo myślał, że zaanonsowana na drzwiach 6 to 18.

Nie ma się co oszukiwać, ma to sens. A każdy komu brakuje kilku godzin każdego dni albo kto poszedł po ryż o 4 nad ranem i pocałował sklepową klamkę, doskonale wie o czym mówię.

Buty

Do modowej blogerki daleko mi prawie tak bardzo jak do kulinarnej. Nie przykładam większej wagi do tego jak wyglądam, bo po prostu, czego bym na siebie nie włożyła, wyglądam jak gwiazda filmowa. Ok, prawda jest zgoła inna, ale pomarzyć zawsze można. A że mam taką koleżankę to wiem, że jest to możliwe. Ona w worku na śmieci wyglądałaby jak wyjęta wprost z hollywodzkiej premiery. Ja, tak jakby, nie. Ale do brzegu.

Mimo modowego nieogarnięcia powiązanego z buntem przeciwko przemysłowi odzieżowemu (no bo serio co sezon trzeba zmieniać całą szafę?! 😳) zaobserwowałam w japońskim stylu kilka ciekawych trendów. Wprawdzie nie do końca je rozumiem, ale umówmy się, kimże ja jestem, żeby rozumieć modę. I to jeszcze japońską!

Jeden z nich dotyczy zarówno Pań, jak i Panów, chociaż bardziej 🤯 jest on w przypadku tych pierwszych. Otóż Japończycy noszą za duże buty. Te eleganckie. Czyli kobiety obcasy, a faceci pantofle. Na oko, co najmniej numer, a może nawet i dwa. Wygląda to trochę zabawnie, a trochę przerażająco. Zwłaszcza w przypadku tych obcasów. Bo jednak sunięcie przez chodnik, gdzie każdy krok to swoista walka o życie, do zabawnych należeć nie mogą. Japońki znoszą to jednak z godnością.

Powodu takiego trendu nie znam, a wytłumaczeń słyszałam kilka. Jednak żadne z nich nie ma sensu. Przynajmniej dla mnie. Zresztą, oceńcie sami:

➡️ w Japonii jest tylko 5 rozmiarów butów: XS, S, M, L i LL i wybór jest mocno ograniczony 🤯 (po cichutku, w skrytości śmiem twierdzić, że 5 to wcale nie tak mało)

➡️ głównie tańsze buty mają ograniczoną rozmiarówkę, a że tanie, to w sumie obojętne jaki rozmiar się kupi 🤯🤯🤯

➡️ w Japonii często trzeba ściągać buty, a zdjęcie i założenie większych zajmuje mniej czasu 🤦‍♀️🤦‍♀️🤦‍♀️

Serio? 🤦‍♀️🤯😳

Ja chcę wierzyć, że Japończycy po prostu za bardzo wzięli sobie do serca trend oversize i dziwnym przypadkiem, niepostrzeżenie, objął on również buty. Taka hardkorowa wersja „faszyn wiktim”.

Możecie być spokojni, nie grozi nam podążanie za tym konkretnym trendem, bo w moim przypadku, rozmiar LL pasowałby dopiero po odcięciu palców, w przypdku Maćka – połowy stopy. A aż tak modni być nie musimy.

Tokio 2020

My tu gadu gadu o nagich przechadzkach w onsenie i za dużych butach, a toż to Igrzyska Olimpijskie w Tokio zbliżają się wielkimi krokami.

Właściwie to tak nie do końca w Tokio, bo z racji hardkorowej pogody w lato, niektóre dyscypliny, np. maraton odbędą się na Hokkaido, w Sapporo. Ale to zupełnie nieistotny szczegół.

Ci, którzy planują odwiedzić Tokio w tym czasie muszą wiedzieć, że szanse na zobaczenie Japonki w za dużych butach albo Japończyka z torebką, bo tak, Panowie noszą w Japonii przepastne, skórzane torby, nonszalancko zarzucając je na ramię, mogą być nikłe. Albowiem, co by zminimalizować tłum w komunikacji miejskiej, część Tokijczyków, w trakcie Olimpiady, będzie pracować z domu. Osobiście uważam, że może to wywołać traumę i wielu Japończyków może sobie nie poradzić z tym innowacyjnym, niemalże szalonym, jak na standardy japońskie, rozwiązaniem. Ale jak mus to mus.

Japończycy zadbali też o eko stronę Igrzysk i tak, medale będą wykonane z metali zrecyklowanych z małych urządzeń elektronicznych, np. telefonów komórkowych. Mam nadzieję, że chociaż zostaną zapakowane w plastikową folijkę, następnie w plastikową foremkę i na koniec w plastikowe pudełko. Bo praca z domu i brak plastiku może być za dużą dawką inności dla Japończyków. A wiadomo, że każde odstępstwo od normy w Kraju Kwitnącej Wiśni może doprowadzić do kryzysu.

My sportową karierę mamy chyba już za sobą więc pozostanie nam oglądanie zmagań z kanapy. No właśnie, z kanapy, bo, tutaj smutna historia: nie wygraliśmy biletów w losowaniu na żadne zawody, nie wspominając o ceremonii otwarcia lub zakończenia. A przecież wiadomo, że nam się należało. Za, choćby, 39’.

Chociaż może to i lepiej, bo kto wie, może kanapę wynajmiemy, bo ponoć na czas Igrzysk noclegów już brak.

Ten przydługi wstęp, który niepostrzeżenie stał się również rozwinięciem i niemalże zakończeniem, był jedynie po to, żeby spytać czy są chętni na wynajęcie miejsca noclegowego na naszej kanapie na czas Igrzysk? Wygodna i duża. Niestety, nie mogę powiedzieć, że czysta, bo obecnie upaprana serkiem (całkiem świeża sprawa, bo z dziś), ale do lipca dopierzemy.

Jako, że jest dwuosobowa, to miejsca noclegowe są dwa. Wiadomix. Zatem w przypadku rezerwacji jednego miejsca, zastrzegamy sobie prawo do wynajęcia drugiego miejsca innemu chętnemu.

Tylko poważne oferty.

Karaoke

Karaoke to jedna z najbardziej popularnych rozrywek w Japonii. Dla mnie nie do końca zrozumiała, chociaż w kontekście śpiewania przeze mnie hitów Kelly Family (okraszonych Maćka zażenowaniem) podczas pijackich spotkań, powinnam przemyśleć swoje zdanie na ten temat.

Raz stanęliśmy na wysokości japońskiego zadania i sprawdziliśmy czy to karaoke to w ogóle jest fajne. Jako, że było późne popołudnie, pozostała nam jedynie opcja dwuosobowej, prywatnej sali. Trudno, co zrobisz. Przez 20 minut rozkminialiśmy jak działa cały zamontowany sprzęt. Ewidentnie, jego stworzeniu przyświecała japońska myśl technologiczna. Lekko nie było. Kiedy już doszliśmy o co w tym wszystkim chodzi, skończył nam się czas. Ale, że jesteśmy szaleni, to przedłużyliśmy wynajem salki o pół godziny. Jak się bawić, to się bawić.

Okazało się jednak, że śpiewacy z nas marni i tylko jako tako wyszła nam Señorita śpiewana na 2 głosy (proszę nie oceniać zbyt surowo wyboru repertuaru). Nawet drink dla kurażu na niewiele się zdał.

Jak się dowiedziałam jakiś czas potem w pracy, salka dwuosobowa do karaoke generuje niepotrzebny tłum, bowiem są też sale jednosobowe. Jak mnie szybko oświecono, zapewne z powodu zdziwienia, które nagle wymalowało się na mojej twarzy, mogą one służyć do ćwiczeń albo do wyżycia się po pracy. Pokiwałam głową na znak zrozumienia. Czasem umiem dobrze grać.

Dziś jednak odkryliśmy, że jednoosobowa sala to nuda w porównianiu z budką karaoke. Ta, niby jak telefoniczna, ale zamiast zadzwonić do ciotki z Hokkaido, można wyśpiewać to i owo. Do siebie samego.

Nie mówcie, że nigdy w skrytości serca, nie marzyliście o tym, żeby po nużących zakupach w centrum handlowym, wpaść do budki karaoke i zaśpiewać ze wszystkich sił „Gdzie się podziały tamte prywatki”?!

Polakom nie jest to jeszcze dane, ale szczęśliwi Japończycy, za 100 jenów (czyli okolo 3,5 zeta) mogą, z siatką tofu i tuńczyka w ręce, zaśpiewać hit z aktualnej listy przebojów, a potem jak gdyby nigdy nic, po otrzepaniu z ramion niewidzialnego brokatu sławy, wrócić po zapomniany ryż.

Maszyna z alkoholem

Kto nie zna tego uczucia, kiedy w połowie imprezy kończy się alkohol. Nieoczekiwany moment, o którym wszyscy słyszeli, ale ktorego każdy boi się jak polski przędsiębiorca skarbówki. Jedynym rozwiązaniem jest wtedy szybka wycieczka na stację benzynową albo do monopolewgo otwartego 24h na dobę. Tam, oprócz szerokiego asortymentu napojów wyskokowych, można, niestety, natknąć się na krytyczne spojrzenia sprzedawców mówiące: „Panu to już chyba wystarczy”. Niby, z obowiązku zawodowego, ekspedienci zachęcają do zakupu, ale jednak czuć w ich postawie tę nutkę pretensji, wyrzutów, zażenowania i tego wszystkiego, czego nie chcemy widzieć będąc w imprezowym nastroju. Jednym słowem, daleko tam od aprobaty naszych działań. I stoi tak człowiek i się zastanawia przez ten niebezpieczny ułamek sekundy, że może faktycznie już za dużo, że może starczy, że widocznie skoro zabrakło, to był znak.

Jeszcze gorzej sprawa wygląda przy zakupie porannej piersiówki, dla kurażu przed robotą, której sprzedaż w Polsce rośnie w zatrważającym tempie. Prawie jak Bąbelek na wakacjach u babci. Wtedy to już w ogóle najlepiej iść do sklepu w opasce na oczach niczym Sandra Bullock w „Nie otwieraj oczu”, co by uniknąć zabijających spojrzeń sprzedawców, a przede wszystkim innych klientów, którzy nie rozumieją czemu zamiast masła, w ręce trzyma się małpkę. Tak, jakby masło było zdrowe.

O ile sprawa wyglądałaby pozytywniej, jeśli choćby na co drugim rogu, zamontowanoby takie przyjazne człowiekowi maszyny z alkoholem. Toż to krzywo nie spojrzy, surowo nie osądzi, wyrzutów sumienia nie wzbudzi. Co najwyżej, nie będzie miało wydać reszty, ale to najmniejszy problem w palącej sytuacji spowodowanej brakiem alkoholu. Najważniejsze bowiem jest, że taka maszyna jest jak tabliczka czekolady: ona nie ocenia, ona, po prostu, rozumie.

Święta Bożego Narodzenia

Święta Bożego Narodzenia zbliżają się wielkimi krokami. Choć tych w Japonii oficjalnie się nie obchodzi (nie ma z tej okazji żadnego dnia wolnego), to jednak Tokio opływa w świątecznych dekoracjach, a w każdym sklepie lecą z głośników świąteczne hity. Jednym słowem, Last Christmas nie umknie nam nawet tu. Generalnie, wygląda to tak, jakby Japończycy bardzo chcieli mieć te święta w swojej tradycji, ale nijak się im to nie spina z szintoizmem tudzież buddyzmem i nie bardzo jest gdzie wcisnąć tego Jezuska, nie mówiąc już o całej stajence. Ale dzielnie próbują, ze skutkiem, powiedzmy, różnym.

W zeszłym roku, święta spędziliśmy w Japonii, w tradycyjny sposób, z polskimi potrawami. Był bigos i barszcz z uszkami, były pierogi i ciasta drożdżowe. Wszystko własnoręcznie robione. Mak z Polski przemycony, pierogi po nocach lepione, bigos parę dni gotowany. Roboty po kokardę. Finalnie więc trochę byliśmy zawiedzeni widokiem naszego świątecznego stołu, bo jak na godziny spędzone w kuchni, wyglądał on, powiedzmy sobie szczerze, bidnie.

W tym roku, Święta Bożego Narodzenia również spędzamy w Japonii. Tym razem stawiamy jednak na japońskie zwyczaje kulinarne towarzyszące świętom w Kraju Kwitnącej Wiśni. Bo te, mimo braku świąt, istnieją. Paradoks? Nieee, Japonia ❤️ Zapewne wyobrażacie sobie już stół pełen wymyślnych ryb, kleistego ryżu i fikuśnych japońskich potraw serwowanych na małych „kawai” talerzykach. Pewnie w skrytości nam trochę zazdrościcie, że zjemy coś wyjątkowego, a Wy znowu będziecie wsuwać karpia, pierogi i kutię. Zupełnie niepotrzebnie. Albowiem potrawą spożywaną w Boże Narodzenie są… kurczaki z KFC. Od tygodni więc siedzimy i zażarcie dyskutujemy o tym, który kubełek będzie dla nas odpowiedni na ten wyjątkowy czas. A i tak ułatwiliśmy sobie sprawę, jako że z miejsca odrzuciliśmy opcję zakupu całego upieczonego kurczaka za jedyne 200 złotych, na którego trzeba zrobić rezerwację. Dostępnego, oczywiście, w KFC. Głosy jednak nadal są podzielone, ale powoli dochodzimy do rozsądnego konsensusu. Na szczęście. W końcu to ostatni dzwonek. Niedługo trzeba będzie stanąć w kolejce do KFC, żeby zakupić świąteczny kubełek. Emocje nas zżerają. To będą wyjątkowe święta ❤️ Jedno jest pewne: w tym roku w kuchni się nie narobimy 😉

Nigdy nic nie wiadomo

Kiedy Wy właśnie przeżuwacie pozostałości wigilijnego karpia, niemalże popychając go kolejnym kawałkiem serniczka, który jeszcze dwa dni temu klasyfikowany był jako „zostaw, to na święta”, a dziś niepostrzeżenie wpadł do kategorii „jedz, bo się zmarnuję”, Maciek z Lepciem siedzą w knajpie w Tokio i testują kolejny ramen do e-booka z wege miejscówkami, który dla Was przygotowujemy. Niestety, doczekaliśmy już momentu, kiedy dziecku trzeba zamawiać osobne danie, bo dzielenie jednego na spółę nie wchodzi w grę. Chyba, że akurat jesteśmy na diecie, a tak się składa, że na dzień dzisiejszy jesteśmy nie, jak to po yodowemu powiedziałby nasz syn. Ten stan jednak niedługo się zmieni, tak jak zresztą u wielu osób, bo w końcu czas noworocznych postanowień zbliża się wielkimi krokami. Do tego czasu, trzeba się zatem najeść na zaś. To na zaś tak naprawdę obejmuje jakieś 10 dni, bo własnie koło 10 stycznia stwierdzimy, że noworoczne postanowienia są przereklamowane i nie będziemy ślepo podążać za tłumem.

Ale wracając do sedna, Maciek, siorbiąc kolejnego kluska jak rasowy Japończyk, nie może się zdecydować czy jest bardziej zdziwiony tym, że 26-ty grudnia spędza w sposób, który podczas Wigilii w Radomiu (i nie, Radom nie jest tu użyty ironicznie) w 98’, między pierogiem a sałatką warzywną, w ogóle nie przyszedłby mu do głowy, nawet jeśli w farszu byłyby grzybki halucynogenne czy tym, że dwu i pół letnie dziecko potrafi tyle zjeść.

Jeśli więc myślicie, że w życiu już nic Was nie zdziwi, to miejcie się na baczności. Bo wcale nie jest powiedziane, że za rok będziecie wpychać do buzi ten sam serniczek w tym samym miejscu z tymi samymi ludźmi. Może na fali fascynacji Japonią, którą Was zarażamy każdego dnia, zapragniecie doświadczyć wszystkich przypałów na własnej skórze i za rok, to my będziemy wcinać w Polsce serniczek, a Wy ramen albo barszcz czerwony z torebki w Japonii.

Mogłoby się wydawać, że pod choinkę dostałam zbiór najlepszych cytatów Paulo Coelho albo co najmniej jakąś dobrą coachingową pozycję, co stanowi niejako oksymoron, bo jak powszechnie wiadomo, dobra i coachingowa nie idą w parze. Nic bardziej mylnego. Po prostu czasem nawet i mnie nachodzi na nieironiczne refleksje. A tak naprawdę to szukaliśmy pretekstu, żebyście pochwalili się świątecznymi awanturami. Albo prezentami. Jak kto woli.

Rainbow Bridge

Tokijski Rainbow Bridge to taki mały kłamczuszek. Bo niby tęczowy, a tak naprawdę to wcale nie. Amber Gold przy tym to betka. Oszukanych bowiem można liczyć w milionach. W trakcie pobytu w Tokio, podążają na Odaibę, żeby podziwiać tęczowy most, który owszem takowy byłby, pod warunkiem, że tęcza miałaby jeden kolor – biały.

Jak się jednak okazuje, przez jeden miesiąc w roku, a dokładniej grudzień, Rainbow Bridge bierze sobie do serca swoją nazwę i robi się tęczowy. Dodatkowo, co sobotę odpalając fajerwerki dla lepszego efektu, bo czemu by nie. W końcu jak się bawić, to się bawić.

Jeśli ktoś, będąc kilkanaście dni w Tokio, nie widział święcącego na tęczowo mostu, zupełnie nie musi się tym przejmować ani wyrzucać sobie, że nie ogarnął należycie tematu. My mieszkamy tu półtora roku i widzimy go w tej odsłonie po raz pierwszy. I to rzutem na taśmę, jako że dziś 28 grudnia i zegar tyka. Ale przecież wiadomo, że jak się człowiek spieszy, to się diabeł cieszy.

Podziwianie fajerwerków odłozyliśmy jednak na za rok. I wcale nie dlatego, że było nam zimno. Po prosto wolimy dozować sobie emocje.

Sylwester

Dziś Sylwester, który równie dobrze mógłby być nazywany jedynym dniem w roku, kiedy nie ma się ochoty na imprezę. Ale jak mus to mus.

Macie jeszcze parę godzin do świętowania nadejścia Nowego Roku wraz ze znajomymi, TVP2, rodziną, Polsatem albo dziećmi. Wybór jest ogromny (nie mylić z atrakcyjnym) więc na pewno każdy znajdzie coś dla siebie.

Zanim jednak zaczniecie kręcić loki, prasować ubrania (na których na pewno po przejechaniu żelazkiem wylezie wielka, tłusta plama), wciskać się w niewygodne rajtuzy albo odgrzewać świąteczny bigos (bo skoro jest to aż żal nie zaserwować go gościom), weźcie pod uwagę, że zgodnie z japońską tradycją, tzw. hatsuyume, pierwszy sen w Nowym Roku będzie przepowiednią na kolejne 365 dni. Lepiej więc, żeby był dobry. Z reguły, w przesądy nie wierzę, ale ten jest japoński. I jeśli taka jest zasada, to tak będzie. Lepiej nie ryzykować.

Są więc dwie opcje.

Pierwsza (wymaga trochę zachodu): na szybko oglądacie Incepcję i ogarniacie jak działa to całe włamywanie się do snów. Jeśli uda Wam się to rozkminić, we śnie umieszczacie bakłażana (wiadomo), łysego lekarza, górę Fuji albo jastrzębia. To właśnie one gwarantują pomyślny rok. O pomyłkę nietrudno – skupcie się.

Druga (dla mniej ambitnych): upijacie się do nieprzytomności, żeby zminimalizować szansę na zapamiętanie snu, w razie jakby bakłażan, który śni Wam się co noc, jak na złość, tym razem się nie pojawił.

Podskórnie czuję, że amatorów drugiego rozwiązania będzie więcej, ale wiara w ludzi nie pozwala mi stracić nadziei. Nigdy.

Wybieracie team „Incepcja” czy „polej”? 😉

Korzystając z okazji, dziękujemy Wam za bycie z nami w tym roku ❤️

*Wszystkie teksty pochodzą z naszego Instagrama i/lub Facebooka, gdzie oczywiście, okraszone są zacnym zdjęciem lub wideo.

Dodaj komentarz