Szorty – kwiecień

Krótkie, nierzadko mrożące krew w żyłach historie z życia wzięte, zebrane w jednym miejscu.*

Japoński kalendarz

W Japonii czas płynie wolniej. Zdawałoby się, że na całym świecie jest rok 2020, ale wcale nie. Bo w Japonii jest rok 2. Ery Reiwa. Można oszukać czas?

W Kraju Kwitnącej Wiśni kalendarz dzieli się na ery, które odpowiadają latom panowania poszczególnych cesarzy. Lata w każdej erze liczy się od początku. Taki fresh start. Prawie jak po rozwodzie. Przed Reiwą była era Heisei, a jeszcze wcześniej – Showa. I to właśnie w niej urodziłam się ja.

Dowiedziałam się o tym dość znienacka, bo jak to bywa w przypadku takich szczegółów, nikt o nich nie informuje. Było to zaraz po naszym przyjeździe do Japonii. Sprawdzałam z dziewczyną z pracy jeden z miliona dokumentów, które trzeba było wypełnić po przyjeździe. Nagle patrzę: coś mi nie gra z datą urodzenia. Przecież urodziłam się w 1985, a nie 60. Chwila konsternacji, bo może jednak coś przeoczyłam. Ale przecież niemożliwe. Co jak co, ale datę swojego urodzenia to ja jednak znam. I to doskonale. Zwracam więc delikatnie uwagę, że z tą datą jest chyba problem, bo może na swój wiek nie wyglądam, ale ja jednak w tym roku skończę 33 lata, a nie 58. Na co znajoma, pobłażliwie się uśmiechając ze spojrzeniem już tak dobrze mi dziś znanym mówiącym „Ty ignorantko”, uspokaja, że data jest jak najbardziej poprawna. Bo rok 1985 to tak naprawdę rok 60 ery Showa. I właśnie te datę powinnam wpisywać we wszystkich oficjalnych dokumentach. Czyli szybko przekonałam się, że przez 33 lata nie znałam daty swojego urodzenia.

Przez 2 lata trochę nam ten japoński kalendarz umknął, bo wiele razy akceptowane były tak dobrze nam znane, swojskie dla nas lata 2018, 2019 i 2020. Ale przygotowania do wyjazdu szybko sprowadziły nas do parteru, uświadamiając że jednak w Japonii żyliśmy w latach 30, 31/1 (zmiana ery) i 2 🤯

Kalkulacja jest więc prosta: jutro, w ciągu ponad 11 godzinnej podróży samolotem przeniesiemy się w przyszłość o 2018 lat. Może być ciekawie. Ale jak widać, nastawienie mamy pozytywne. Przynajmniej 1/3 naszego składu 😉

Ojczyzno, jesteśmy!

Meldujemy uroczyście, że wczoraj wylądowaliśmy w Polsce. Jak zwykle było zimno i szaro więc od razu poczuliśmy się jak w domu. Chociaż gdzieniegdzie przebijące się promienie słoneczne zbiły nas z pantałyku.

Cały proces rezerwacji biletu w opcji #lotdodomu przebiegł w naszym przypadku bardzo sprawnie. Chodziło bowiem o przerzuczeniu nas z anulowanego lotu na ten wczorajszy. Na lotnisku Narita, nota bene pustym jak nigdy, spotkała nas nawet miła niespodzianka, bo wyjątkowo, nie było limitu bagażu. A można się domyślić, że po dwóch latach, mimo nadanych kartonów, mieliśmy ich sporo. Nadbagaż, który mieliśmy w postaci trzeciej dużej walizki, nadaliśmy bez żadnej dopłaty. A do tego, pozbyliśmy się na czas lotu jednej walizki podręcznej, wózka i fotelika samochodowego. Została więc nam tylko druga walizka podręczna, 3 plecaki, torba z piłkami, bo przecież mamy w domu drugiego Lewandowskiego i tak po polsku – kilka siatek. Czyli podróżowaliśmy, jak to się mówi, na lekko 😉 Dobrze, że jedzenie było niedobre, bo nie byłoby na co ponarzekać.

Po wylądowaniu w Warszawie zaczął się kiepski film katastroficzny klasy C: do samolotu, wpadły wojska obrony terytorialnej, które zebrały formularze odnośnie kwarantanny i zmierzyły temperaturę wszystkim pasażerom. Wcześniej jednak, pracownicy lotniska w kobinezonach wyprowadzili z samolotu jedną osobę, która w trakcie lotu miała gorączkę, o czym wszyscy zostaliśmy poinformowani. To się nazywa fart 🤬 Oby nie była ona wywołana wiadomo czym.

Wylądowaliśmy o 15. Z lotniska wyszliśmy przed godziną 17. Czyli rachu ciachu, prawie 2 godzinki od wylądowania z samolotu, i po strachu. Ekspressowo załatwiona sprawa. Lotnisko Narita w porównaniu z tym w Warszawie było tętniące życiem. Mimo, że sklepy luksusowych marek były pozamykane, nadal można było coś zjeść i kupić jakąś perfumę. W Warszawie wręcz odwrotnie: wyznaczone były trasy, którymi można się poruszać i nawet ani jeden sklep nie był otwarty.

Oczywiście, nie ominął nas proces rejestracyjny dotyczący kwarantanny: musieliśmy zostawić nasze dane, a w domu ściągnąć aplikację do meldowania się, po tym jak otrzymamy smsa. Teraz więc już tylko czekamy na realizację zadań kwarantannowych (ponoć w postaci selfie – trzeba się będzie malować 🤦‍♀️) oraz pierwszej wizyty służb. Pierwszy dzień kwarantanny czas start!

Nominacja do Travelerów!

Dziś bez owijania w bawełnę, bo sprawa jest poważna: zostaliśmy nominowani do tegorocznej nagrody TRAVELERY, przyznawanej przez National Geographic Traveler Poland w kategorii Bloger!

Kiedy dowiedzieliśmy się o nominacji, to niemalże kapcie pospadały nam z nóg. Niemal, bo japońskie kapcie są zdyscyplinowane i nie mają prawa opuścić miejsca swojego przebywania bez uprzedniej zgody.

Nadal nie dowierzamy w to, co się stało. Sama nominacja, i to jeszcze w takim gronie, to dla nas ogromne wyróżnienie. Zwłaszcza, że blog nie ma nawet roku.

Nie pozostaje nam nic innego jak pogratulować innym nominowanym, a Was prosić o oddanie na nas swoich cennych głosów.

Głosy można oddawać na poniższej stronie do 10 maja. Żeby głos był ważny, trzeba oddać go w każdej z pięciu kategorii.

W każdej kategorii, z pięciu nominowanych, Internauci wyłonią trzech finalistów. Następnie, sporśród nich, Kapituła Plebiscytu wybierze laureata – to tak gwoli wyjaśnienia.

Zachęcajcie do głosowania rodzinę, znajomych i sąsiadów (nawet tych nielubianych), udostępniajcie informację o głosowaniu na swoich profilach, dzwońcie do ciotki z Pruszcza Gdańskiego – niech każdy odda swój głos. Na nas, oczywiście. Zawsze to jakaś atrakcja w czasach zarazy 😉

Dziękujemy Wam za wsparcie. I za bycie z nami ❤️

Obowiązkowa kwarantanna

Trzeci dzień kwarantanny za nami. Pierwszego dnia czekaliśmy w oknie na sprawdzające nas służby z niecierpliwością. Ja w pełnym makijażu i swojej najlepszej, seledynowej rzecz jasna, garsonce. Maciek w najelegantszym (czyli ślubnym) garniturze, spakowanym na tę okazje do walizki, zamiast do płynącego oceanem kartonu. Leopold zaś w błękitnej koszuli z filuternym żabotem. Rodzina jak z obrazka. Niestety, nawet pies z kulawą nogą nie zainteresował się czy przestrzegamy zasad obowiązkowej kwarantanny.

Postanowiliśmy więc dowiedzieć się czy ktoś w ogóle o naszej kwarantannie wie. Przez weekend nie udało nam się wiele załatwić. Wszystko pozamykane. W końcu pandemia trwa tylko od poniedziałku do piątku. Na policji kazali czekać, a telefon Sanepidu obsługiwał chyba ochroniarz, bo nie do końca był zorientowany o jakiej kwarantannie po przylocie do kraju my w ogóle mówimy. W aplikacji specjalnie przygotowanej na tę okazję nie istnieliśmy.

W poniedziałek udało się wreszcie, po wysłaniu niezbędnych dokumentów (te z lotniska widocznie spóźniły się na nadal kursujący z Chopina autobus 175), zarejestrować rozpoczęcie kwarantanny dzień po przylocie. Woleliśmy dmuchać na zimne. Słyszeliśmy bowiem historie jak to z powodu bałaganu w papierach, kwarantanny, jak za dotknięciem sanepidowskiej różdżki, przedłużały się o kilka dni. A my jednak chcielibyśmy 18 kwietnia osobiście wybrać sobie najbardziej kształtnego ziemniaka z całego sklepu, niczym Adaś Miauczyński dla matki z jej własnej piwnicy.

Niestety nie mamy więc pikantnych plotek o wizytach policjantów albo zadaniach zlecanych w aplikacji kwarantannowej. Śmiało możemy natomiast powiedzieć, że szufelka może służyć za rakietkę, a kosiarka za wózek. Kawałek balkonowej trawy pozwala nam przetrwać kwarantannę i rekompensuje (ale tylko trochę) zimną deskę toaletową.

7 dni kwarantanny za nami

Tydzień kwarantanny za nami. Jeszcze tylko siedem dni i jedno z nas będzie mogło iść postać w kolejce sklepowej. Na samą myśl dostajemy wypieków na twarzy i powoli zaczynamy prowadzić cichą walkę kto jako pierwszy dostąpi tego zaszczytu.

Kwarantanna upływa nam nad wyraz przyjemnie. Jest też, a jakże by inaczej, cała masa przezabawnych sytuacji. Codziennie, co najmniej raz, a zazwyczaj dwa razy dziennie, bo policja bardzo skrzętnie wywiązuje się ze swoich obowiązków dozorowania obywateli na kwarantannie, dowiadujemy się, że jest nas pięcioro w składzie: Paulina, Paulina Maria, Maciej, Maciej Jerzy i Leopold. Za każdym razem przeliczamy się więc dokładnie – tak na wszelki wypadek. Owszem, jemy za pięcioro, ale żeby od razu takie złośliwości. Wygląda jednak na to, że łatwiej będzie nam zwerbować dwóch chętnych do odbywania kwarantanny niż poprawić błąd w policyjnych papierach.

Nie zmienia to jednak faktu, że policjanci są zawsze bardzo mili i pytają czy czegoś nam nie potrzeba. Do tej pory jakoś nie odważyliśmy się powiedzieć, że nigdy niekończące się źródło alkoholu ułatwiłoby ten ciężki okres. Ale wszystko przed nami. Poza tym, czasem zadzwoni też ktoś z opieki społecznej z podobnym pytaniem. Co jak co, ale nie spodziewaliśmy się nawiązania tylu nowych znajomości podczas tych dwóch tygodni.

Nie można tu nie wspomnieć o aplikacji wspierającej służby w nadzorowaniu kwarantannowiczów. Raz dziennie obliguje nas ona do realizacji emocjonującego zadania polegającego na wykonaniu zdjęcia typu selfie. Cały ranek jednej osobie upływa więc na przygotowaniu się do zdjęcia. Nigdy przecież niewiadomo do kogo taka fotka trafi. Lepiej wyglądać dobrze niż źle. A o to drugie w czasie kwarantanny wyjątkowo łatwo. A czemu tylko jednej? Bo aplikacja choćby dwóch twarzy na raz już nie jest w stanie udźwignąć. Mamy nadzieję, że to globalny błąd, a nie chodzi konkretnie o nasze facjaty.

A tak między Bogiem a prawdą: trafienie z kraju, w którym nawet wprowadzenie stanu wyjątkowego niewiele zmienia do takiego, gdzie bez takowego jest się więźniem, może nadszarpnąć nerwy. Nawet te stalowe. Dobrze, że już Wielkanoc, przynajmniej będzie można odsapnąć w zaciszu domowy 😉 Czego Wam życzymy, ale tylko na najbliższy czas. Zaraz potem niech wszystko wraca na stare, najlepiej podróżnicze tory.

Nie jest dobrze

12 dzień kwarantanny.

Słońce już nie świeci. Nie tylko dosłownie. Za sukces uznajemy wzięcie porannego prysznica przed 17 i fakt, że nadal mieścimy się w drzwiach. Ale to akurat może się zmienić w każdej chwili. Niespodziewanie. Kiedyś mówiono, że na otyłość pracuje się całe lata. W obliczu pandemii to stwierdzenie stało się mocno nieaktualne. A nawet kuriozalne.

Przy zdrowych zmysłach utrzymuje nas haftowanie (mnie), nauka japońskiego, bo lepiej późno niż wcale (Maćka) i co rusz wymyślane przez nas, kreatywne, rozwijające wyobraźnię (w dni parzyste) i motorykę małą (w dni nieparzyste) zabawy (Lepcia). Sukcesywnie, wraz z roztapiającym się jak zeszłoroczne śniegi optymizmem, rozwijają się nasze nowo nabywane umiejętności, które, lada chwila, przekujemy w intratny biznes. Oczywiście online.

Nasza przyszłość maluje się więc w niezwykle atrakcyjnych barwach. Mimo przeciwności losu i faktu, że prawie skończył nam się przywieziony z Japonii ryż, nie tracimy rezonu. Realizujemy założone sobie cele osobiste. Rozwijamy jak puszczona z górki rolka papieru toaletowego. Tak trzeba żyć! Jest pięknie!

Aukcja japońskich gadżetów dla radomskich placówek medycznych

Właśnie przygotowujemy do wysyłki paczki z wylicytowanymi japońskimi gadżetami. Staramy się, żeby wyglądały pięknie. Ale coś czujemy, że wyjdzie jak zwykle 😉

Dziękujemy wszystkim ogromnie za udział w aukcji 🙏 A zwycięzcom gratulujemy ❤️ Zawsze wiedzieliśmy, że mamy wspaniałych czytelników, ale tym milej przekonać się o tym po raz kolejny i to przy takiej okazji ❤️

W licytacji na radomskie placówki medyczne zebraliśmy 1045 PLN! Czujemy się jak Jurek Owsiak w 93’. Z tej radości dokładamy swoją cegiełkę na walkę z koronawirusem w postaci 500 PLN. W słusznej sprawie pomagać warto. Zawsze.

Birma

Zanim zamieszkaliśmy w Japonii i postanowiliśmy zostać specjalistami od japońskich przypałów oraz gazelami blogosfery podróżniczej, emocje wzbudzały w nas nie tylko podróże do drogerii i spożywczaka, co aktualnie, niestety, ma miejsce. Zdarzało nam się bowiem, wyruszyć na podbój nieznanego. Młodość, beztroska, wiatr we włosach. Tym nieco przydługim wstępem, ogłaszamy rozpoczęcie cyklu z serii #kiedystosiepodrozowalo. W końcu jakoś tę samoizolację trzeba przetrwać, a nie samą Japonią człowiek żyje. No i ileż można czytać o samorealizacji, wypadach do Żabki oraz wyrzucaniu śmieci. Jest to nie lada gratka, ale szanujmy się 😉

Na pierwszy ogień idzie Birma, czy jak kto woli Mjanma, gdzie dotarliśmy w 2016 roku. Niestety, tylko na kilka dni. Ale nie powiem, sporo się tam działo. Była np. kilkugodzinna podróż w obliczu biegunki, której ogarnięcia nawet Chuck Norris by się nie powstydził, była całonocna przejażdżka pojazdem, szumnie nazywanym autobusem. Warto dodać, bo to zdecydowanie urozmaiciło naszą podróż, z Birmańczykiem-śmieszkiem za sąsiada wydającym dziwne dźwięki i zaciekle żującym betel. Był też, niestety, i zawód kiepskim lokalnym jedzeniem. Nie sposób również nie wspomnieć o wynajęciu skutera na prąd w Baganie, którego od czasu do czasu, ewentualnie codziennie, trzeba było popchać. Ale położone w szczerym polu pagody wynagradzały trud pchania 90 kg na 10 kg skuterze. Tym sposobem rozwiązała się zagadka kto kogo pchał. To w Birmie odkryliśmy, że na skuter może wejść cała rodzina, deska do prasowania i koza. Oraz, że ryż można jeść na każdy posiłek. Co potwierdziło się dokładnie cztery lata później w Japonii.

Akademia Jutuberów

Z dumą ogłaszamy, że dołączyliśmy do Akademii Jutuberów czyli świetnej akcji zainicjowanej przez Emila z bloga Po Japonii – Aiko & Emil, która ma na celu wsparcie nauczycieli i uczniów w trakcie zamknięcia szkół. A to jak wiadomo, zostało przedłużone do 24 maja.

I tak, możemy swoimi szanownymi osobami 😉 i naszą wiedzą o Japonii urozmaicić niejedną lekcję w formie prezentacji albo pogadanki online. Lubimy wyzwania więc każdy wiek uczniów bierzemy na klatę 😉 Chętnie poopowiadamy też o podróżach i innych odwiedzonych przez nas krajach. Przekażcie info wszystkim potencjalnie zainteresowanym: dzieciom, rodzicom i nauczycielom. Nasz mail: kontakt@rodzinawswiat.pl

Akademia Jutuberów zrzesza wielu wspaniałych twórców internetowych. Jeśli więc Japonia dla kogoś wcale nie jest interesującym tematem (w co jednak ciężko nam uwierzyć 😉), to zachęcamy do wejścia na stronę akcji, gdzie znaleźć można masę innych ciekawych wirtualnych nauczycieli oraz tematów, które mogą poruszyć. Zapraszamy!

Pandemiczne przemyślenia

Po ponad tygodniu na wolności mamy już kilka pandemicznych przemyśleń. Niekoniecznie wszystkie nadają się do ujrzenia światła dziennego. Ale jedno wydaje nam się wyjątkowo cenne: wyjście do sklepu w dzisiejszych czasach to swoisty trening umiejętności miękkich. I warto z niego skorzystać, żeby czas pandemii nie był zupełnie stracony.

❌ Przede wszystkim, zdolności perswazyjne, bo wcale łatwo nie jest przekonać partnera, że to właśnie Ty jesteś odpowiednią osobą do zrobienia zakupów. On też doskonale wie, że to jedyna rozrywka w najbliższym czasie i będzie walczył o to jak lew. Nie daj się. Nikt nie wybiera tak doskonałej cebuli jak Ty. Pamiętaj o tym.

❌ Samodyscyplina, bo nie ma się co oszukiwać, już nie raz w drodze do domu chciało się skosztować dopiero co zakupionych rarytasów. Choćby ciasteczka, do którego zazwyczaj zlatuje się cała masa sępów. Pieszczotliwie nazywana rodziną.

❌ Podejmowanie decyzji pod presją czasu. I kto w drogerii miał wybrać wegański lakier do paznokci o nienachalnym kolorze albo odżywkę do włosów bez silikonu i parabenów, ale z delikatną nutką kwiatową, wiedząc, że przed drzwiami czeka dzika kolejka, wie, o czym mówimy.

❌ Odporność na stres. I nie chodzi o to, że każde wyjście na zakupy to igranie z ogniem, ponieważ walczymy ze śmiertelną chorobą. Bo to akurat betka w porównaniu z otwarciem foliowej siatki w rękawiczkach. A wtedy człowiek ma ochotę tylko na jedno: puścić parę siarczystych, wykląć koronawirusa, wszystkie obostrzenia i wiadomo – Tuska, zdjąć rękawiczki, zapakować z godnością te jebane ogórki do siatki, zważyć je i iść do kasy. Ale zamiast tego, z kamienną twarzą walczy z otwarciem woreczka powtarzając sobie w duchu: dam, kurwa, radę. Nie wygrają ze mną rękawiczki i worek. Jego mać.

PS. Przypominamy o szkodliwości plastikowych siatek. To wcale nie przypadek, że akurat teraz nie da się ich swobodnie otworzyć 😉

Francja

Dziś z serii #kiedystosiepodrozowalo jedziemy do Francji. A konkretnie, na jej południe. W końcu kto bogatemu zabroni. W ogóle Francja w naszym życiu, a zwłaszcza moim, ma szczególne miejsce. Bowiem niczym działacz Zdzisław Kręcina, 95% alkoholu w swoim życiu wypiłam służbowo, właśnie z powodu Francji, promując przy okazji jej podwoje. Ale nie ma tego złego, bo dzięki temu poznałam masę wspaniałych ludzi.

Ale w 2016 roku postanowiliśmy się tam wybrać tylko we dwoje. A wyjazd był pod znakiem sportu. Żeby było jasne: nie uprawiliśmy go my. Tylko podziwialiśmy. Choć bardzo aktywnie, bo w Giro d’Italia Maciek biegł z polską flagą za Majką, to znaczy próbował. Bo Majka jechał szybko, a Maciek, delikatnie mówiąc, przecenił swoje możliwości po zakrapianym wieczorze oraz nachylenie pozornie wyglądającej góry. Na szczęście nikt nie ucierpiał. Oprócz godności. Wiadomo czyjej. Bo trasa pościgu Majki obejmowała metrów 5. Nie 500.

Przy okazji, zajechaliśmy też na wyścig Formuły 1 w Monako. Co ciekawe, wszyscy przestrzegali nas przed niewyobrażalnym hałasem i polecali uzbrojenie się w korki do uszu w celu jego zniwelowania. Nic takiego się jednak nie stało, bo zamiast moszczenia się jak lordzi w eksluzywnej loży i podziwianiu Hamiltona z odległości kilku metrów, siedzieliśmy w co chwilę powracającej mżawce, na zabłoconej górze, nie widząc prawie nic, a słysząc tym bardziej. Jedyny plus był taki, że miejsca były stojące, a my cwaniaki z Polski – siedzieliśmy. Tyle wygrać.

Wisienką na torcie był powrót na trasie Saint Tropez – Warszawa ciągiem w jedyne 24h, bo młodość rządzi się swoimi prawami. Oraz głupotą. Czyli piękne czasy, które nadal trwają 😉

*Wszystkie teksty pochodzą z naszego Instagrama i/lub Facebooka, gdzie oczywiście, okraszone są zacnym zdjęciem lub wideo.

Dodaj komentarz