Szorty – listopad

Krótkie, nierzadko mrożące krew w żyłach historie z życia wzięte, zebrane w jednym miejscu.*

Urlop ojcowski

Wiecie gdzie jest najwięcej pelnopłatnego urlopu ojcowskiego na świecie? W Japonii! Mówi się, że pod tym względem Japonia taka zacofana, że ojciec jest nieobecny, że ciągle w pracy. A tu proszę! 30 tygodni, 100% płatne! In your face, bitch! Przy tym, Skandynawia to jakiś żart! I to mało śmieszny.

Tylko głupi by nie skorzystał.

A jednak dziwnym trafem w 2017 r., tylko 2% ojców skusiło się na to rozwiązanie.

Jeden ze znajomych Japończyków, którego żona jest w ciąży, spytał szefa, czy ewentualnie może ostatecznie dałoby radę wziąć miesiąc ojcowskiego, kiedy urodzi się dziecko.

Niestety, szef jest starej daty i nie uważa, że dziecko w pierwszych dniach życia potrzebuje ojca, a matka po porodzie jego pomocy. Dyrdymały, brednie i wymysły. Za to potrzebuje go firma, a on sam chyba nie zdaje sobie sprawy, pytając o to, jak taki miesiąc nieobecności może wpłynąć na jego karierę!?!?

Widocznie bycie architektem zobowiązuje. Przez taki miesiąc może w końcu do łask wrócić rokoko, a znajomy będzie w czarnej 🍑

A może chodzi o to, że spytał za późno?!🤔 W końcu poród już w marcu. Także jednak wyszło trochę na ostatnią chwilę…

Na szczęście, rząd przychodzi na pomoc zaangażowanym tatusiom i zapowiada, że jako przykład, świeżo upieczeni ojcowie pracujący na rządowych stanowiskach, będą wysyłani na miesiąc urlopu, żeby pokazać sektorowi prywatnemu jak to powinno wyglądać.

Wszyscy ojcowie odetchnęli więc z ulgą, bo oczywistym jest, że teraz już żaden z nich nie będzie szykanowany w pracy za to, że miał czelność wziąć miesiąc ojcowskiego, po tym jak urodziło mu się dziecko. A gdzież by tam?!

Także owszem, drogi obywatelu, prawo prawem, allow yourself to be wild, ale po cichutku, w domu, po godzinach pracy. Najlepiej tylko w myślach.

Kłótnie małżeńskie

W związku można się pokłócić o wszystko. Najbardziej jednak niebezpieczne są błahe sprawy, które dla drugiej strony już wcale takie nieistotne nie są. Przykłady można mnożyć: tradycyjnie porozwalane wszędzie skarpetki, nieumyte naczynia, włosy pod prysznicem czy bardziej spersonalizowane jak choćby herbata zrobiona nie w tym kubku, co trzeba (moja np. nie może być w ciemnym, muszę widzieć jej kolor, wiem 🤯).

Każda z takich pierdół może doprowadzić do gigantycznej awantury, a nawet rozstania. Trzeba więc się pilnować. Na każdym kroku. O każdej porze dnia i nocy.

Mieszkając w Japonii, doszedł nam kolejny temat mogący rozpętać niemałą wojnę. W Polsce kompletnie nieobecny, ale tutaj, jak najbardziej rzeczywisty, z którym musimy się borykać każdego dnia.

Z pozoru problem błahy, głupi, a nawet, zwłaszcza dla osoby niemieszkającej w Japonii, śmieszny. Ale wierzcie mi na słowo, nic tak nie 🤬 rano jak zimna deska klozetowa!Zwłaszcza, kiedy ma się świadomość, że mogłaby być cieplutka. Niestety, ten problem nie kończy się wraz z nadejściem ciepłych dni. Bowiem tak samo irytująca, jak zimna deska w chłodny dzień, jest ciepła deska w upalny poranek (nie raz mi się za to oberwało).

Jednym słowem: każdy niesie swój krzyż. A rozwód czai się za rogiem, bez względu na to, gdzie się mieszka.

A o co, z pozoru błahego, awanturujecie się Wy? Podzielcie się, niech będzie mi lepiej 😉

P.S. To nasze jedyne wspólne zdjęcie z ośnieżonym Fuji w tle. Zrobione przez Bąbelka. Same nogi. W sumie, może to i lepiej. Tak czy siak, w jakiś sposób, idealnie pasuje do tego postu…

Japoński dla laików

W listach pytacie jak radzimy sobie bez japońskiego w Japonii. Otóż radzimy sobie tak:

Japończycy, jak już wiadomo (szkoda, że tak późno) z angielskim nie są, delikatnie mówiąc, za pan brat. Mimo tego, uwielbiają angielskie słówka. Podobnie, jak Francuzi, którzy z namaszczeniem, co chwilę wrzucają jakiś angielski wyraz, mimo, że w tym języku również ciężko się z nimi dogadać. Widocznie tak wygląda leczenie językowych kompleksów.

Japończycy poszli jednak o krok dalej. I tak, część angielskich słów, poprzez dodanie litery „u” albo „o” nagle staje się słowem japońskim 🤯 Genialne, nieprawdaż?

To zjawisko ma nawet swoją nazwę: gairaigo. Oczywiście jest ono bardziej złożone niż powyższe, łopatologiczne tłumaczenie od językowych ignorantów japońskiego (czyli nas), ale mniej więcej tak to wygląda. Przynajmniej z perspektywy tychże samych laików. Dodam, że tych słów jest mnóstwo.

I tak np. mamy raisu (rice) czyli ryż, pantsu (pants) czyli spodnie, dżusu (juice) czyli sok, starto (start) czyli, o dziwo, start (tu pytanie: czy jeśli nasze dziecko używa słowa starto to można uznać, że mówi po japońsku?🤔), aisu krimu (ice cream) czyli lód, teiki auto (take out) czyli na wynos, maggu kappu (mug cup) czyli kubek, penisu (penis) czyli (niespodzianka!) penis albo choćby najsu kiku (nice kick) czyli ładny kop (wiemy, bo kiedyś to usłyszeliśmy (Bąbelek jest wybitnie utalentowany sportowo, cóż zrobić, geny) i po godzinie doszliśmy do wniosku, że właśnie o to chodziło).

Są też bardziej skomplikowane, których znaczenie domyślić się nieco gorzej, ale po krótkim zastanowieniu, okraszonym niemałą dozą wyobraźni, można znaleźć podobieństwo, np. toraburu (trouble) czyli kłopot albo kyatchi boru (catch a ball) czyli łapanie piłki. Przyznaję, trzeba mieć tu otwarty umysł.

Także, moi Drodzy, tak właśnie radzimy sobie bez znajomości japońskiego w Japonii. Do każdego angielskiego słowa dodajemy „u” albo „o” na końcu i sprawdzamy co się wydarzy. I tak już półtora roku. Spokojnie możecie wykorzystać tego genialnego life hacka podczas swoich podróży do Japonii. Nie ma za co.

Hong Kong

W Japonii czujemy się jak ryby w wodzie, ale czasem trzeba wyściubić nosa poza granicę naszego nowego ukochanego miejsca na świecie. Tym razem padło na mnie. Ze łzami w oczach, ale jednak, wsiadłam w samolot i poleciałam do Hong Kongu. Wzięłam sobie jednak kilka onigiri i ramen w termos, bo wiadomo, że jedzenie najlepsze jest w Japonii (nawet jeśli ramen oryginalnie pochodzi z Chin). Kiedyś brałam w podróż pasztety, dziś onigiri. Życie jest jednak nieprzewidywalne.

Hong Kong zrobił na mnie ogromne wrażenie, chociaż bardzo chciałam, żeby nie, bo jednak wierność Japonii jest dla mnie najważniejsza. Ale niesamowite panoramy zrobiły swoje. Do tego gigantyczne mosty, mnóstwo ogromnych budynków i promy jako codzienna komunikacja miejska skradły moje serce.

Niestety, onigiri się skończyly, termos nie trzymał temperatury, w hotelu nie było mikrofalówki więc byłam zmuszona zjeść lokalne jedzenie. Przyznaję, było bardzo dobre. Zwłaszcza shu mai, czyli chińskie pierożki na parze. Zakręciła mi się wówczas łezka w oku. Na szczęście to danie Japończycy tez skopiowiali od Chińczyków i można je zjeść w Japonii.

Przekonałam się też, że mimo mieszkania w Japonii została we mnie typowo polska cecha, czyli zapłacone to muszę zwiedzić jak najwięcej. Jak się okazało, tę przypadłość mają również inne narody, w tym Hiszpanie i Libańczycy. I tak, z moimi towarzyszkami podróży w niecałe 48h cisnęłyśmy ile fabryka dała. A nawet więcej. Także spokojnie wyjazd się zwrócił.

Czuję jednak niedosyt, bo czas nie jest z gumy więc będę chciała jeszcze kiedyś wrócić. Tym razem w opcji rodzinnej. Możliwe, że wówczas zmienię zdanie o punktach widokowych, biorąc pod uwagę, że Bąbelek uwielbia wspinać sie wszędzie. Ale do tego czasu pożyję jeszcze marzeniami.

Wszystkim matkom, które myślą, że już zmądrzały, bo mają dzieci polecam wyjazd z innymi matkami. Można się wówczas przekonać, że pewne rzeczy się nie zmieniają.

Hong Kong polecam z całego serca. Zaraz po Japonii 😉

Ryż

Będąc w Hong Kongu zdałam sobie sprawę, że przekroczyłam granicę, zza której już nigdy nie wrócę. I nie chodzi mi tu o granicę kraju.

Ale od początku…

Kiedy przyjechaliśmy do Japonii, koleżanka z pracy dość szybko uświadomiła mnie, że są różne rodzaje ryżu. Ale nie że kleisty i sypki. Bardziej szła w stronę rasistowsko-nacjonalistyczną mówiąc, m.in., że chiński to badziew jakich mało (że właściwie ten ryż jest jednym wielkim fejkiem, wolałam nie wnikać jak to możliwe), tajski nawet znośny, ale japoński…! Japoński to jest cud, miód i orzeszki. Cymesik jak ta lala. Ferrari wśród rodzajów ryżu. Przyjęłam tę lekcję z pokorą, bo w końcu co ja tam wtedy wiedziałam w tym temacie. W skrytości pomyślałam sobie jednak, że 🤯🤯🤯 i najwyraźniej trafiłam do ryżowej sekty.

Jakieś półtora roku poźniej, siedziałam w Hong Kongu nad miską ryżu. Siedziałam i myślałam, że coś jest nie tak. Niby wszystko spoko, ale jednak coś mi nie grało. Tylko nie wiedziałam co. I nagle, jak obuchem po nerach, olśnienie! Radość z niebywałego odkrycia: ten ryż nie jest japoński! Ten ryż nie jest dobry 🤯🤯🤯

Tak więc pozdrawiam z drugiej strony, z której już się nie wraca. Może kiedyś się tu spotkamy i razem zjemy miskę idealnego, japońskiego ryżu.

Podsumowując: widoki to mają nieziemskie w tym Hong Kongu, ale nad ryżem to muszą się jeszcze poważnie zastanowić.

A tak przy okazji spytam: czy ktoś tak miał? Czy to się leczy? Czy stamtąd można jeszcze wrócić?

PS. Dopiero po półtora roku nauczyliśmy się robić dobry ryż (w garnku), który jest kleisty, ale nie przypomina papki 🍚🏆

Run, Forest, run

Nasz syn kieruje się w życiu dewizą YOLO (dla przypomnienia: you only live once).

Towarzyszy mu ona również podczas zwiedzania. I wizja wózka kompletnie do niej nie pasuje. Tenże nie wchodzi w grę już od roku. Dokładnie w listopadzie 2018, kupiliśmy małą, lekką, poreczną spacerówkę, z opcją noszenia na ramieniu, specjalnie na wyjazdy i zwiedzanie w mieście. I to był świetny wybór, bo opcja noszenia bardzo się przydała. Zwłaszcza w Tajwanie, pierwszego dnia, kiedy to na ramieniu spędziła cały dzień. Od tamtej pory leży w szafie, a my już nawet nie zabieramy jej ze sobą. Nigdzie. Wszystko bowiem Bąbelek chce przemierzyć sam, na własnych nogach, a przy okazji wszędzie wejść, wszystkiego dotknąć i jeśli można – przestawić (np. słupki). Znienacka czasem wpadnie więc z chodnika do sklepu podpatrzeć najnowsze trendy, wybierze nam ramen w maszynie zanim my zdążymy to zrobić (oczywiście, już po wrzuceniu pieniędzy i oczywiście nie ten, który byśmy chcieli) albo przestawi co tam nada się do przestawienia. Na szczęście, zawsze zgodnie z zasadą feng shui.

Gdyby nie był dla Japończyków taki „kawai” to chyba zabijaliby nas wzrokiem. W sumie może to robią, ale bardzo dyskretnie. Niemniej, wszystkim to pasuje.

Zwiedzanie w naszym wydaniu to więc mieszanka joggingu i gimnastyki z elementami akrobatyki. Niestety, często komicznie wyglądającej. Jednym słowem, jest widowiskowo i ciekawie, zwłaszcza dla osób postronnych.

Czy dam Wam teraz jakąś niesamowitą złotą radę odnośnie zwiedzania z dziećmi? Oczywiście, że nie. Po prostu warto nosić plecak (już nie pamiętam jak to jest nosić torebkę podczas zwiedzania), wygodne buty (w każdym momencie trzeba być gotowym do sprintu) i mieć wolne ręce (bo nie wiadomo kiedy trzeba będzie łapać albo dziecko albo wszystko inne). Warto też przyzwyczaić się do permanentnego stanu bycia brudnym. Mnie już zupełnie nie wzrusza fakt, że a to coś się na mnie wyleje, a to oberwę brudym butem, oczywiście, jak uda się synka przekonać do bycia na rękach. A o to też niełatwo.

Tutaj akurat przez chwilę był spokojny. Poza tym czuł, że była misja do ogarnięcia. A on to uwielbia. Minutę później znowu wpadł w japoński wir. A my za nim.

Szczęśliwe małżeństwo

Wczoraj byliśmy na randce. Czwartej w ciągu ostatniego półtora roku, czyli jakby luksusowe wydarzenie w naszym życiu. Skorzystaliśmy z obecności moich rodziców i wyszliśmy sami. Niedaleko, ale wiadomo, że będąc rodzicem małego dziecko, to nawet wyjście na zakupy po papier toaletowy i masło bez Bąbelka jest jak weekend w Paryżu.

Dwie godziny w knajpie spokojnie można zatem porównać do tygodniowych wakacji na Bali.

I tak siedzimy i gadamy bez „mama, maamaa, maaaamaaaaa” w tle (którego jednak brakuje po jakimś czasie ➡️ rodzicielstwo 🤯🤯🤯). I Maciek, człowiek-badanie (co oznacza mniej więcej tyle, że jeśli coś nie jest potwierdzone badaniami to w ogóle nie ma co sobie tym zawracać głowy) mówi, że czytał (badania, oczywiście), że ponoć najszczęśliwsze małżeństwa to te, które nie kłócą się o fundamentalne kwestie jak wychowywanie dziecka, religia czy polityka. Sprzeczki w stylu „dlaczego to znowu ja wyrzucam śmieci?!” tudzież „dlaczego pranie nie jest jeszcze wywieszone?!” to małe piwo. Za to awantury o wspomniane wyżej kluczowe tematy to gwóźdź do trumny związku. Zgodnie z badaniami, oczywiście.

Zalotnie zagaduję więc małżonka: uważasz, że jesteśmy szczęśliwym małżeństwem?
Na co On, bez żadnego zająknięcia, odpowiada: według badań tak.

🙈🤯🥰

Andrzejki

Dziś Andrzejki, ale wiadomo, że tego nie trzeba nikomu przypominać, bo zapewne od kilku godzin już wszyscy szykują się na bóstwo. Zanim jednak impreza się rozkręci i towarzystwo będzie się przednio bawić, czyli zanim alkohol zacznie działać, jest całkiem spore ryzyko napotkania kilku momentów niezręcznej ciszy. Na przykład przy przelewaniu wosku przez klucz, kiedy to wróżba wyjdzie wyjątkowo nieprzychylnie i nijak w kształcie dupy nie będzie dało się dojrzeć serca czy przy niesmacznym żarcie Andrzeja, któremu trzeba będzie wybaczyć żenujące faux pas, bo w końcu to jego święto.

Spieszymy więc z ratunkiem wyposażając Was w informację, która rozładuje drętwą atmosferę. Tudzież skieruje niezręczną rozmowę na inny tor.

Otóż, wiecie, że te trzy małpy 🙉🙊🙈 pochodzą z Japonii? No dobra, coś tam piszą, że niby przywędrowały z Chin w buddyjskiej legendzie. Ale jakby nie patrzeć, pierwszy raz zobrazowane je w Japonii. Ponoć, bo historia trzech małp jest zawiła niczym najbardziej skomplikowany wątek Mody na Sukces. Rzeźba, a nawet płaskorzeźba trzech mądrych małp: Kikazaru, która zakrywa uszy, więc nie słyszy nic złego, Iwazaru, króra zakrywa pysk, więc nie mówi nic złego oraz Mizaru, która zakrywa oczy, więc nie widzi nic złego, znajduje się w kompleksie szintoistycznych świątyń w Nikko, rozmachem przypominający polski Licheń.

A co z tymi co siedzą dziś w domu? No cóż… Możecie zostawić sobie tego asa w rękawie na później. W końcu niedługo święta i takich niusów z 🍑 będzie Wam potrzebne przy świątecznym stole na pęczki!

*Wszystkie teksty pochodzą z naszego Instagrama i/lub Facebooka, gdzie oczywiście, okraszone są zacnym zdjęciem lub wideo.

Dodaj komentarz