Szorty – luty

Krótkie, nierzadko mrożące krew w żyłach historie z życia wzięte, zebrane w jednym miejscu.*

Trzęsienie ziemi

Japonia to jednak zmienia człowieka. Trzęsienia ziemi to temat gorący jak świeże bułeczki z curry (odkrywanym ze smutkiem, zdecydowanie za późno) z pseudo francuskiej piekarnii w Japonii. Zwłaszcza dla obcokrajowaca na początku japońskiego życia.

Z naszych obserwacji wynika, że najwięcej trzęsień ziemi jest w czerwcu w porze deszczowej i we wrześniu w okresie tajfunów. Ale jako, że z nas geolodzy jak z koziej 🍑 trąba, to te przemyślenia można sobie wsadzić, delikatnie mówiąc, między bajki.

Nie zmienia to faktu, że temat trzesięń rozpala do czerwoności. Pierwszego oczekuje się ze strachem pomieszanym z ekscytacją. Opowiada się o nim znajomym i rodzinie. Przeżywa przez dobrych kilka dni. Każde kolejne porównuje się z poprzednim i ocenia czy trzęsło mniej czy bardziej. Emocje nadal są, ale maleją z każdym trzęsieniem. Aż w końcu dochodzi się do momentu, do którego doszliśmy my ubiegłej nocy.

Mając telefon w japońskiej sieci, nawet nie posiadając aplikacji informującej o trzesięniach ziemi, z automatu dostaje się powiadomienia dźwiękowe o nadchodzącym trzesięniu, jeśli to będzie wyjątkowo mocne. Nawet jesli telefon jest wyciszony. Tak też było ostatniej nocy. 2 nad ranem. Wyją nam zdecydowanie za głośno oba telefony. Budzimy się oboje zdezorientowani, bo dźwięk jest zupełnie nieznajomy. Dodatkowo za oknem lęcą przez głosniki systemu ostrzegawczego powiadomienia co najmniej jakby ktoś przygrywał na pianinie dramatyczną melodię. Ziemia się dosyć mocno trzęsie przez kilkanaście dobrych sekund. A ja jedyne o czym myślę to: kurnaaaa obudzą nam dziecko! Ludzie cicho! To tylko trzęsienie. Nie róbcie dramatu.

Rano zagaduję do Maćka, że strasznie wyły w nocy telefony przez to trzęsienie i że Lepcio się obudził. Na co Maciek z wymalowanym zdziwieniem na twarzy odpowiada: jakie trzesięnie? To chyba budzik się włączył 🤦‍♀️

21 miesięcy w Japonii. Tyle wystarczy, żeby strach przed trzesięniem ziemi został zdominowany przez strach o wybudzenie się dziecka w nocy przez systemy ostrzegawcze. Albo co gorsza, żeby trzęsienie w ogóle nie zostało zauważone mimo płynących zewsząd ostrzeżeń. Japonio! Oddaj nam nas sprzed prawie 2 lat!

Truskawki

Jeszcze 2 lata temu myślałam, że na całym świecie opcja „jesz ile chcesz” za określoną kwotę przez ustalony czas dotyczy tylko restauracji. A potem zamieszkałam w Japonii, gdzie ta zasada została zhakowana bez pardonu. Albo z pierdolnięciem. Jak kto woli.

Japończycy stwierdzili bowiem, że „jesz ile chcesz” obecne tylko w knajpach to wyraz największego lamusiarstwa. Oni za lamusów uchodzić nie chcą dlatego wprowadzili to rozwiązanie również do sadów i szklarni. Czyli jednym słowem mówiąc, rozszerzyli je o owoce 🤯🤯🤯

I tak, dziś byliśmy na „jesz ile chcesz” truskawkowym. Polega to ni mniej ni więcej na tym, że wpada się do wymuskanej jak z żurnala szklarni na pół godziny i obżera na umór truskawkami. Można by ująć to delikatniej, ale wiadomym jest, że nikt nie idzie tam na degustację 4 truskawek więc najlepiej od początku nazywać rzeczy po imieniu.

Taka przyjemność kosztuje różnie. Cena głównie zależy od wielkości szklarni. Akurat dziś płaciliśmy 2000 jenów od osoby dorosłej i 1000 od dziecka, czyli odpowiednio około 70 PLN i 35 PLN. W zeszłym roku za osobę dorosłą płaciliśmy połowę tegorocznej kwoty, ale oferta była licha w porównaniu do tego, co dostaliśmy dziś. A dziś było, delikatnie mówiąc, na bogato: ogromna szklarnia, kilka odmian, truskawek, okazy wielkie – widać było, że Fukushima zrobiła swoje 😉 Warto wiedzieć, że owoce są w Japonii chyba najdroższymi produktami. Towar luksusowy: prawie jak mandarynki na Boże Narodzenie 30 lat temu 😉

Uspokajam: innymi owocami też można się zajadać w ten sposób. My jak dotąd zaliczyliśmy tak czereśnie i truskawki. Za każdym razem się nie oszczędzaliśmy. Podobnie było i dziś. Truskawek więc na jakiś czas mamy dość 😉

Na zapisanej relacji znajdziecie więcej fotek z dzisiejszego truskawkobrania, taki swojego rodzaju making of 😉 Zobaczycie np. szatnię i recepcję 🤯, ale też dowiecie się z czym Japończycy jedzą truskawki. Bo przecież nie może być tak, że jedzą je same 🤯

Setsubun

Dziś w Japonii obchodzi się Setsubun. Wiadomo, że wszyscy wiedzą co to za święto, ale gwoli ścisłości tylko przypomnimy o co w nim chodzi. Kto wie może z powodzeniem pominąć ten post, uprzednio pozostawiając oczywiście tzw. lajka 😉

Setsubun jest celebracją ostatniego dnia zimy i rozpoczynającej się nazajutrz wiosny wg tradycyjnego japońskiego kalendarza. Jest to wydarzenie z kategorii, którą lubimy najbardziej, czyli że trzeba coś zjeść.

Święto można obchodzic dwojako a każdy sposób prowadzi do zapewnienia sobie szczęścia i pomyślności.

Pierwsza opcja to przygotowanie i zjedzenie ehomaka czyli grubej rolki sushi. Oczywiście, według określonych zasad. A jakżeby inaczej. Naszym skromnym zdaniem jest to idealna propozycja celebracji dla introwertyków, samotników i ewentualnie psychopatów. W Japonii pamięta się o wszystkich.

Po pierwsze, do ehomaka najlepiej włożyć 7 różnych składników, symbolizujących 7 bogów szczęścia.

Po drugie, rolki nie można przekroić, bo to może wywołać nieszczęście.

Po trzecie, ehomaka trzeba zjeść w ciszy, bez gadania, bo to może obrazić bogów.

Po czwarte, jedząc rolkę trzeba jeść patrząc w odpowiednim kierunku. Każdego roku w innym. Akurat w tym na zachodnio-południowy-zachód. Tu nie ma miejsca na brak precyzji. I tak dziw, że nie ma podanych stopni.

My akurat nie mamy okna wychodzącego na tę stronę. Będziemy więc jeść każdy swoją rolkę gapiąc się w ścianę. W ciszy. Tzw. wartościowy czas z rodziną. Jak sami widzicie, ten sposób świętowania, delikatnie mówiąc, nie sprzyja kontaktom społecznym.

Dla ludzi lubiących towarzystwo, polecamy ceremonię mamemaki, często organizowaną w świątyniach i to w towarzystwie japońskich celebrytów. Tutaj sprawa jest nieco prostsza. Podczas imprezy bowiem należy jedynie rzucić prażonymi ziarnami soi, a po zakończonej ceremonii zjeść tyle ziaren ile ma się lat. Jako że życie bywa niesprawiedliwe, często to celebryci rzucają ziarna, a plebs łapie. Na szczęście soi dla każdego powinnno starczyć, bo w co poniektórych świątyniach przyszykowanych zostało po kilkaset kilogramów towaru. W końcu jak świętować, to z pompą! I na bogato!

My na wszelki wypadek zaliczyliśmy i ceremonię i ehomaki. W końcu od zarania dziejów wiadomo, że lepiej dmuchać na zimne, a przezorny zawsze ubezpieczony.

Koronawirus – 1 starcie

Koronawirus rozpanoszył się w Azji na dobre. Japonia plasuje się na niechlubnej pierwszej pozycji zaraz za Chinami w liczbie zarażonych wirusem. Jak na razie stwierdzono 86 przypadków zachorowań. Z czego 61 to pasażerowie luksusowego wycieczkowca, na którym stwierdzono obecność wirusa. Statek zacumowany jest obecnie w Yokohamie. Cześć z 3700 odseparowanych pasażerów przechodzi testy na obecność wirusa lub poddanych jest kwarantannie. Nie ma co – wakacje życia.

Koronawirus jest tematem numer 1 w mediach w Japonii, ale o panice chyba jeszcze nie ma co mówić. Chyba. Bo jednak fakt, że w większości sklepów stacjonarnych maseczki ochronne są wyprzedane daje do myślenia. Maseczki ochronne. W Japonii. Wyprzedane. 🤯🤯🤯 Na Amazonie natomiast ich cena podskoczyła dziecięciokrotnie. Biorąc pod uwagę, że maseczki w Kraju Kwitnącej Wiśni balansują na granicy sprzętu medycznego i gadżetu codziennego użytku (są różne rodzaje, kolory, kształty) nie pozostaje bez znaczenia. Tutaj maseczka to stan umysłu, styl życia. Jak stanie w kolejkach albo ryzykowna jazda na rowerze z trójką dzieci.

Jeśli w jakimś sklepie maseczki można jeszcze dostać, to zakupy są limitowane. Można zaopatrzeć się np. tylko w 2 pudełka. W końcu musi starczyć dla wszystkich. Zasada kto pierwszy ten lepszy nie obowiązuje.

W miejscach publicznych zdaje się być trochę mniej ludzi. Za to sporo z nich w maseczkach. Na zajęciach akrobatycznych naszego syna (nigdy nie ukrywaliśmy, że liczymy na złoty medal w przyszłości, może być nawet z akrobatyki 😉) wszystkie matki, jak jeden japoński mąż, przychodzą w maseczkach.

Pojawiają się też pierwsze, zatroskane głosy o losy Olimpiady zaplanowanej na lato w Tokio. Ale jeszcze nieśmiałe.

Jeśli ktoś wybiera się aktualnie do Japonii, to na razie wygląda na to, że jest bezpiecznie. Niewiadomo jak będzie za kilka tygodni. Pamiętajmy jednak, że to jest Japonia. Tutaj kontrola to po prostu inna forma zaufania, a wszelkie zagrożenia, anomalie i odstępstwa duszone są w zarodku. Czy się tego chce czy nie.

Anpanman

W japońską rzeczywistość wtopiliśmy się jak szwajcarski ementaler w tosta. Gdyby nie wygląd i brak znajomości japońskiego, która nadal zaskakuje zwłaszcza nowopoznanych przez nas ludzi, nikt by się nie zorientował, że nie pochodzimy stąd.

Kuchnia, kultura, zwyczaje, zasady – wszystko mamy w jedym palcu. I to małym! Chcąc nie chcąc, pochyliliśmy się też nad kultowymi postaciami dla dzieci. A konkretniej nad jedną: najbardziej lubianą przez małych Japończyków – Anpanmanem. Co ciekawe, jak na fakt, że nikt z naszej trójki nigdy nie oglądał tej bajki, postacie znamy nad wyraz dobrze. Ba! Każdy z nas ma nawet swoją ulubioną. Zupełnie nam nie przeszkadza, że reprezentują one rodzaje wypieków. Sam Anpanman jest bułką z pastą z czerwonej fasoli. I to ratującą świat. Tak po prostu.

Anpanman jest najpopularniejszą postacią wśród japońskich dzieci. Nie ma szans nie natknąć się na produkty z jego wizerunkiem będąc w Japonii. Aż dziw, że nie podbił zachodnich rynkach. Może to ta jego wrodzona skromność. A może pasta z czerwonej fasoli a nie dżem truskawkowy. A może nazwa, na której można połamać sobie język. Możliwości jest wiele.

W każdym bądź razie, jeśli na swojej życiowej drodze spotkacie Japończyka, który na wieść, że jesteście z Polski będzie chcial zabłysnąć znajomością naszej kultury zagajając: aaa Lewandowski, aaa Wałęsa (wypowiedziane zrozumiale tylko dla niego) albo aaa Papa, Wy zamiast odpowiedzieć oczywistym: aaaa Kazuyoshi Funaki albo aaa Noriaki Kasai, wyciągnijcie tajną broń i z impetem odparujcie: aaaa Anpanman albo aaa Baikinman. Gwarantuję, że Japończykowi pospadają kapcie z wrażenia. A jak dodacie do tego „onegaishimasu”, to zostaniecie najlepszymi przyjaciółmi. Nadal nie wiem co to znaczy, ale Japończycy używają tego zwrotu do wszystkiego. Więc na pewno musi oznaczać coś dobrego.

Japońskie pranie

Są kraje, w których rozwieszone pranie jest bohaterem zapierających dech w piersiach zdjęć. Albo nawet uchodzi za atrakcję turystyczną, do której turysta potrafi jechać pół miasta, bo widok jest tak niesamowity, że trzeba go zobaczyć. Autentyczny, ukazujący prawdziwe życie mieszkańców. Weźmy na przykład taką Portugalię albo Włochy. Łopoczące na wietrze białe prześcieradło na tle kolorowych budynków w Porto. Wywieszone kolorowe ubrania na sznurku rozciągnietym nad małą uliczkę, między dwoma znajdującymi się na przeciwko siebie oknami w Rzymie. Aż by się samemu chciało być takim prześcieradłem i pofalować na wietrze w rytm dochodzących odgłosów miasta. Nie uronić z tego ani kropli. Wyciągnąć samą esencję. Coś wspaniałego.

Do takich właśnie krajów nie należy Japonia.

W Kraju Kwitnącej Wiśni pranie jest bowiem starannie wywieszone na zamontowanej na większości balkonów stalowej konstrukcji. Każde jedno ubranie na osobnym wieszaku. Skarpetki starannie przypięte spinaczami do zwisającej, specjalnie do tego przeznaczonej suszarki. Każda jedna osobno. Ubrania są w stonowanych kolorach. Czasem tylko mignie jakieś kolorowe wdzianko. Najpewniej należące do dziecka. Nic tu nie łopocze. Nic nie faluje. A smutną egzystencję rozwieszonego prania zamykają wypłowiałe futony. Wszystko jest pieczołowicie poprzypinane zgodnie z japońską zasadą: nie wychylać się, nie odstawać od reszty, nie robić zamętu, po cichu. Człowiekowi do głowy nie przyjdzie, żeby wyciągnąć aparat. Wręcz przeciwnie: najszybciej chce zapomnieć o tym widoku.

Nie zdziwiłaby nas zupełnie historia o tokijskim prześcieradle, które za głośno załopotało na wietrze, w skutek czego, posypały się skargi sąsiadów, a policja musiała interweniować u jego właściciela. W Japonii kwestia robienia zamętu to nie żarty. Na szczęście nic takiego się nie wydarzy. Bo w Japonii nawet pranie zna swoje miejsce. No chyba, że ktoś powiesiłby prześcieradło z importu. A po takim gagatku można spodziewać się dosłownie wszystkiego.

Walentynki w Japonii

Do 14 lutego 2019 roku myślałam, że Walentynki na całym świecie obchodzi się w ten sam sposób. A prezent, jeśli w ogóle, kupuje się tylko swojemu partnerowi. W końcu to Walentynki – święto zakochanych.

Jakież było moje zdziwnie kiedy w zeszłym roku, na kilka dni przed Walentynkami, dowiedziałam się, że własnemu mężowi to owszem, ja mogę kupić jakiś prezent. Moja sprawa. Ale przede wszystkim, to ja muszę go kupić wszystkim mężom i niemężom z mojej pracy. Jednym słowem mówiąc: każdemu facetowi, z którym na co dzień pracuje. Każdemu 😳

Bo w Japonii w Walentynkach chodzi właśnie o to, żeby sprawić przyjemność Panom. Panie będą miały swoje prezenty za miesiąc, 14 marca, podczas tzw. Białego Dnia. Ale na razie muszą zaiwaniać do sklepów, żeby na marcowy prezent sobie w ogóle zasłużyć. Bo każdy, któremu wręczą prezent 14 lutego, musi się nim zrewanżować za kilka tygodni.

Co do samego prezentu, najlepiej, żeby były nim czekoladki. Ale nie że byle jakie. Bo z jednej strony, nie mogą być za tanie, żeby nie wyjść na chytrą babę z Osaki. Ale z drugiej – nie mogą być też za drogie, żeby Panowie nie poczuli się nieswojo. No i żeby za miesiąc było ich stać na „odkupienie” prezentu. Bo ten powinien pochodzić z mniej więcej tej samej półki cenowej. Czyli żeby nikt nie poczuł się zrobiony w konia. Sprawiedliwość przede wszystkim.

Jeśli więc myślicie, że przegraliście życie, bo nie macie z kim świętować Walentynek albo chłop na bank zapomni o prezencie (wiadomo, że kobieta o takich rzeczach pamięta 😉), to pomyślcie sobie o mnie: kupiłam 8 pudełek czekoladek. I żadnej z tego nie zjem. ŻADNEJ! I to, że w podzięce usłyszałam dziękuję i kocham Cię po polsku 🤯🤯🤯 od japońskiego wspólpracownika (nie ufajcie Google Translate) nie jest żadnym
pocieszeniem.

Byle do 14 marca!

A tymczasem życzymy Wam udanych Walentynek. Niech nic nie przeszkodzi Wam w realizacji dzisiejszych, romantycznych planów. Tak jak nam nie przeszkodził smród z kratki kanalizacyjnej w pozowaniu do tego zdjęcia.

teamLab Borderless

Droga do muzeum teamLab Borderless była dla nas żmudna, kręta i długa. A konkretnie trwała 21 miesięcy. Bo zaraz po zamieszkaniu w Japonii zdecydowaliśmy, że koniecznie to miejsce chcemy odwiedzić. Najlepiej teraz, zaraz, już. Dlatego też 21 miesięcy później, deszczowej niedzieli bo właśnie na taką czekaliśmy, żeby teamLab Borderless odwiedzić, stanęliśmy w 40 minutowej kolejce. Zdaje się, że wcale nie takiej długiej jak na panujące w muzeum warunki. Ponoć można jej uniknąć we wczesnych godzinach porannych i późnych wieczorem. Jednak nie stać w Japonii w kolejce to tak jakby w ogóle jej nie odwiedzić. Kolejka w Kraju Kwitnącej Wiśni to jak ramen, sushi albo wypowiedziane niejedokrotnie dobitne „what the fuck”, czyli obowiązkowy element wizyty. W końcu o dogłębne doświadczenia danego kraju chodzi, czyż nie? 😉

Warto wiedzieć, że teamLab Borderless jest jak małe pudełko czekoladek. Ale japońskich. I wcale nie jest to jego zaleta. A to dlatego, że kryje w sobie smakołyki zapakowane w osobne opakowania. Do brzegu: w środku też można trafić na kolejkę do poszczególnych sal. I to wcale nie jednej. I to wcale nie krótką.

Oczywiście, organizacja jest na wysokim, japońskim poziomie. A bezpieczeństwo to sprawa priorytetowa. Np. na trampolinie dla dzieci, rodzic może a nawet musi dziecku towarzyszyć. Ale nie może skakać. Najlepiej powinien stać bez ruchu i jedynie asekurować swoją pociechę. Jak stać bez ruchu na falującej trampolinie już niestety w pieczołowicie rozpisanej instrukcji nie wyjaśnili.

Moglibyśmy zgrywać światowych, że niby tyle już widzieliśmy, tyle zwiedziliśmy i tyle przeżyliśmy. I że nic nas to całe Borderless nie ruszyło, bo taki sam, albo nawet lepszy świetlny efekt wow w zeszłym roku osiągnęliśmy na naszej świątecznej choince lampkami ze sklepu Daiso – wszystko za 100 jenów. Ale trzeba przyznać, że mają rozmach.

W muzeum można spędzić ładnych parę godzin. Jest co robić. Choćby np. się zgubić. Droga do odnalezienia się zawsze jednak obfituje w coś zaskakującego. I tym razem mam na myśli świetlne ekspozycje. Bez zbędnych podtekstów. Bo Borderless robi ogromne wrażenie. Z każdą kolejną salą człowiek przekonuje się, że w sumie to on w życiu niewiele widział 🤯🤯🤯

Co ważne, Borderless jest idealną atrakcją i dla rodziców i dla dzieci (dla nich jest właściwie cała jedna, gigantyczna sala) czego nie można powiedzieć o licznych tokijskich świątyniach, a tym bardziej mrocznych zakamarkach nocnego Shinjuku.

Jednym słowem 8 na 10, ale tylko dlatego, że nie było darmowych ciasteczek i zielonej herbaty. A wiadomo, że jedno i drugie robią robotę 😉

W zapisanej relacji znajdziecie więcej zdjęć i wideo z muzeum.

Kawazu Sakura

Kawazu Sakura jest już w Japonii. Rozgościła się na dobre. Prawie tak jak koronawirus 😉 Ale o co właściwie chodzi?

Otóż Kawazu Sakura to taka brzydsza, mniej popularna siostra kochanej przez wszystkich Sakury. Takie darmowe, niezbyt smaczne czekadełko w restauracji, przez które trzeba przebrnąć, żeby z czystym sumieniem zasiąść do dania głównego. Taka laska, co wpada na imprezę pierwsza, a nawet przed czasem, ale nikt nie zwraca na nią uwagi. Albowiem furorę robi dopiero spóźniona, wyglądająca jak milion dolarów, oczywiście odpicowana jakby od niechcenia, Sakura. Taki support na koncercie Cold Playa, na który przychodzi się tylko po to, żeby zająć najlepsze miejsce i zjeść kanapki z pasztetem w oczekiwaniu na główną gwiazdę. Czy już sobie to wyobraziliście? Ale to w ogóle jest bardzo niesprawiedliwe, a nawet krzywdzące postrzeganie. Bo Kawazu Sakura też potrafi rozłożyć na łopatki. Tylko ma gorszy marketing, co wcale akurat nie jest jej winą.

Kawazu Sakura pojawia się zazwyczaj na około miesiąc przed znaną wszystkim Sakurą. Bez rozgłosu, po cichu, nieśmiało. Po japońsku po prostu. Odkryto ją w mieście Kawazu na półwyspie Izu i to tam można ją podziwiać w jej naturalnym środowisku. Na szczęście kwitnące na różowo drzewa można też znaleźć w innych częściach Japonii. W Tokio, np. pod Sky Tree.

Kto więc przestrzelił się z kupnem biletów na mainstreamową Sakurę, może spać spokojnie. Bo różowe kwiaty Kawazu, które pojawiły się w połowie lutego będzie można podziwiać aż do połowy marca. No i musicie przyznać, że jednak 100 punktów do hipsterstwa daje stwierdzenie „lecę na Kawazu Sakurę do Japonii” niż lecę na „Sakurę do Japonii”. 😉

Osaka

W Japonii trwa długi weeekend. Całe trzy dni do zagospodarowania. W moim przypadku to tak rzadkie, że czuję jakbyśmy mieli drugi Golden Week (czyli taką polską majówkę). Skoro aż całe 72 godziny wolne, to nie ma co siedzieć w domu. Zawitaliśmy więc dziś do Osaki.

Osaka, pod względem wielkości jest trzecim miastem w Japonii, a jakoś tak pusto na ulicach. Jak się okazuje, w Osace mieszka tylko 2,7 miliona ludzi. Czyli w porównaniu z Tokio – wymarłe miasto.

Słyszeliśmy, że ludzie z Osaki, według Tokijczyków, mówią z dziwnym, niezrozumiałym akcentem i są, powiedzmy, bez ogłady. O ile tego pierwszego nie jesteśmy w stanie ocenić, bo jednak ciężko wyłapać takie niuanse znając po japońsku całe 10 słów, o tyle to drugie brzmi jak opis nas samych. Wiemy więc co dokładnie Tokijczycy mają na myśli. Nie chodzi tu wcale o brak ogłady. Mieszkańcy Osaki są po prostu bardziej wyluzowani, mniej wylansowani i nie pędzą tak jak Tokijczycy. Poza tym, ewidentnie lubią dobrą biesiadę przy kushikatsu – panierowanych, smażonych na głębokim tłuszczu kawałkach warzyw, mięsa lub owoców morza w towarzystwie zimnego browarka.

Na razie zrobili więc na nas pozytywne wrażenie. Wygląda bowiem na to, że typowy Osakijczyk to taki nieokrzesany swój chłop. Dokładnie tak, jak my 😉

Na relacji znajdziecie więcej zdjęć z dzisiejszego zwiedzania Osaki. Są też filmiki dla ludzi tylko o mocnych nerwach 😉

3 dni 3 miasta: Osaka, Nara, Kioto

3 dni 3 miasta. Osaka, Nara i Kioto. Ewidentnie się starzejemy, bo jeszcze parę lat temu, w tym czasie zjechalibyśmy całą Japonię. Nie ma się co oszukiwać, młodsi się nie robimy. I nie ma co zwalać winy na najmniejszego członka rodziny. On akurat cały czas mógłby biec. Szkopuł w tym, że często nie w tę stronę, co trzeba.

Oprócz Osaki, do której ewidentnie pasujemy bardziej niż do Tokio, odwiedziliśmy 2 byłe stolice Japonii. Taki powrót do przeszłości.

Jak się okazało, w Narze już za bardzo dla człowieka miejsca nie ma. Bo została opanowana przez jelenie. Trochę mniejsze niż na całym świecie. Ale jeleń nadal pozostaje jeleniem. Około 1300 zwierząt czuje się tam zdecydowanie jak u siebie. Niby dzikie, ale poczęstunku nie odmówią. Analogicznie, jeśli to wikt zostanie im odmówiony, potrafią się wkurzyć. I nie przebierają w środkach. Jeszcze chwila i o opierunek będą awantury. Mają tam jeszcze całkiem klimatyczne świątynie i darmowe występy byłych gejsz. Ale kto tam by na to zwrócił uwagę wśród tylu jeleni. I to jeszcze takich, które są „kawai”.

Kioto było na dobitkę, która okazała się bardzo odczuwalna. Do domu wróciliśmy jak po wejściu na ośmiotysięcznik. Wiadomo, że na ośmiotysięczniku nigdy nie byliśmy, ale jestśmy Polakami więc na wspinaczce znamy się jak mało kto. Kioto było w ramach dowidzenia miejsc, których nie udało nam się zwiedzić przy pierwszej wizycie. A że skoro było obok, to przecież aż żal nie skorzystać. Czyli jak typowy Janusz i Grażyna wracamy z 3 dniowego weekendu, po którym zdałby się jakiś urlop, bo w końcu zapłacone, to trzeba było wycisinąć jak cytrynę. A nawet 3. A to wszystko po to, żeby uczcić wczorajsze urodziny japońskiego cesarza. A że władca hojny, to i dziś dał podwładnym wolne. Z czego sumiennie skorzystaliśmy.

Dziękujemy za uwagę. Idziemy spać. Obudzimy się jak się wyśpimy, czyli najwcześniej w czwartek. Żartowałam. Kto ma dzieci ten wie, że był to wyjątkowo okrutny, czarny humor.

Na zapisanej relacji, tradycyjnie po dniu zwiedzania, więcej zdjęć.

Koronawirus – 2 starcie

Główny Inspektorat Sanitarny odradza podróże do Japonii. Czujemy się trochę jak trędowaci, ale dziś nie o tym. Jak rzeczywiście wygląda sytuacja z koronawirusem w Japonii? Przede wszystkim, rozwija się bardzo dynamnicznie. Z tygodnia na tydzień się zmienia. I to dość diametralnie. Zresztą jak wszędzie. Choć w Japonii, zwłaszcza w porównaniu do Włoch, temat traktowany jest na lajcie.

W sklepach brakuje maseczek. Jeśli można je jeszcze dostać stacjonarnie, to zakup jest limitowany. I tylko chwilę po otwarciu sklepów i aptek. Online ceny maseczek zaczynają być horrendalne. W Internecie można znaleźć tutoriale jak zrobić maseczkę z chusteczek, szalika, a nawet filtrów do kawy i gumki. Takie koronawirusowe DIY. Niektórzy decydują się po prostu na kradzież, jak to było w szpitalu w Kobe, gdzie 6000 sztuk zostało zajumanych. Jednym słowem: każdy orze jak może.

Żele odkażające to również towar luksusowy. Stacjonarnie nie ma szans go zakupić, a ceny w Internecie skoczyły kilkukrotnie. Podobnie jak polski spirytus, który na Amazonie kosztuje obecnie 3 razy więcej niż kiedyś, a wykorzystywany jest do produkcji płynu odkażającego domowej roboty. Przynajmniej tak wynika z komentarzy na stronie. I tak, regularnie sprawdzamy ceny spirytusu. Jesteśmy z Polski. Dla nas to towar pierwszej potrzeby 😉

Powoli zamykają się niektóre miejsca turystyczne i szkoły, co nie wróży nic dobrego. Dziś podjęto decyzję o zamknięciu wszystkich szkół na Hokkaido. Niektóre firmy zarządziły pracę zdalną albo zmieniły godziny prac biura, żeby pracownicy unikali jeżdżenia komunikacją miejską w godzinach szczytu.

Ponoć najbliższe 2 tygodnie mają być decydujące jak potoczy się sprawa koronawirusa w Japonii.

Japoński rząd nie podjął tak drastycznych kroków jak inne państwa. Jedyne co zrobił, to wydał zalecenia o funkcjonowaniu szpitali, pracy zdalnej, a także zwrócił się do organizatorów imprez masowych z prośbą o ich odwołanie albo przełożenie. Przynajmniej na czas 2 najbliższych tygodni. Zresztą za tę opieszałość premierowi zaczyna się już obrywać.

Paniki na ulicach nie widać. Ludzie pracują, podróżują, robią zakupy, wychodzą do knajp, imprezują. Może jest ich trochę mniej, ale życie toczy się dalej. W Osace na przykład, jak gdyby nigdy nic, grają sobie w Go…

Koronawirus jest w Japonii. Nie ma co udawać, że nie. Jak na razie jednak, nie przewrócił on do góry nogami życia Japończykom. Zobaczymy czy taki stan rzeczy pozostanie…

Kamigata-mai

Niektórzy wygrywają zestaw patelni w supermarketowej loterii, inni zostają odkryci w talent show podczas wakacji w Mielnie, a jeszcze inni nic. My akurat należymy do tej trzeciej grupy. Ale żeby nie było, nawet nam trafi się czasem coś jak ślepej kurze ziarno. Tak też było w przypadku pokazu tradycyjnego japońskiego tańca nihon buyo, a dokładniej kamigata-mai 🤯🤯🤯 O którym, rzecz jasna, nie wiedzieliśmy nic.

Na pokaz zostaliśmy wyselekcjonowani spośród setek turystów, którzy tego dnia przyjechali pociągiem do Nary. Poczuliśmy się jak szare myszki odkryte przez łowcę talentów wśród tłumu. Niczym Gisele Bundchen na zakupach w Sao Paulo. Jak się później okazało, jedynym kryterium było nie bycie Japończykiem. Smutna prawda. Ale kto darowanemu koniowi w zęby zagląda? Bezpłatny pokaz w ramach promocji kultury japońskiej wśród obcokrajowców. Organizatorzy nie mogli lepiej trafić 😉

Stawiliśmy się więc o wskazanej godzinie we wskazanym miejscu. Nawet przed czasem. Tak nas zmieniła ta Japonia! Przyznajemy, że kiedyś byśmy taką mainstreamową rozrywką pogardzili. Ale że jesteśmy już starzy, a dziecko przez dłuższą chwilę w zamkniętym pomieszczeniu, jako odmiana od zwiedzania w stylu „oczy dookoła głowy” brzmi jak wakacje all inclusive w Egipcie, to wiadomo, nie było co się nawet zastanawiać.

Jak się szybko okazało, kamigata-mai to kwintesencja Japonii: wolno, cicho, na małej przestrzeni i bez zbędnego robienia zamętu. Celem tego tradycyjnego, japońskiego tańca jest rozrywka. Aż trudno w to uwierzyć, ale taka jest prawda. Do udanego performansu niezbędne jest kimono oraz akcesoria, np. wachlarz, japoński ręczniczek do rąk albo parasolka. Czyli, że każdy z nas może spokojnie ćwiczyć go w pełnym ekwipunku w domowym zaciszu.

Jedno jest pewne: zobaczenie gejszy z bliska (wprawdzie już na gejszowej emeryturze, ale co tam), do tego jeszcze w tańcu to tak jakby wow. Przynajmniej dla nas. Prostych ludzi z Europy Wschodniej.

Swoją drogą, geisha inaczej może być nazywa geiko. Nazwa geisha używana jest w Tokio, a geiko zachodniej części Japonii, m. in. w Kioto. Jeśli dostaniecie takie pytanie w Milionerach, to pomachajcie nam na ekranie. Nawet jak pytanie będzie za 500 PLN 😉

*Wszystkie teksty pochodzą z naszego Instagrama i/lub Facebooka, gdzie oczywiście, okraszone są zacnym zdjęciem lub wideo.

2 Replies to “Szorty – luty”

  1. W polsce z maseczkami nie lepiej. Podzielcie się przepisem na DIY, a najlepiej jak zrobić szybko od zera ryż – bo tego w sklepach też już nie ma hahah

    1. Tak się składa, że przepis na ryż od zera to my mamy w jednym palcu 😉

Dodaj komentarz