Życie usłane przypałami, czyli nasza droga do japońskiej kompromitacji

W Japonii często zaliczamy przypały różnej maści: językowe, obyczajowe, kulturowe, zawodowe. Na każdym z wyżej wymienionych pól, możemy pochwalić się spektakularnym wyczynem. W przypadku niektórych, nawet nie jednym. Warto jednak wiedzieć, że takich umiejętności nie nabywa się z dnia na dzień. To zupełnie nie tak, że my przyjechaliśmy do Japonii i nagle staliśmy się królami zonków. My trenowaliśmy je całe życie, a Japonia jest po prostu jednym z naszych koronnych występów. Taka perfekcja to są lata ciężkiej, systematycznej pracy. Z chęcią podzielimy się z Wami naszymi doświadczeniami, żeby zapewnić Was, że jesteście na słusznej drodze albo, po prostu, ją Wam wskazać.

Praca

Wiadomo, że każdy na swoim koncie ma jakieś dziwne epizody zawodowe. Mniej lub bardziej zaskakujące. To zazwyczaj życie studenckie daje nam nieskończone możliwości w zakresie osobliwych prac. Ja mam parę ciekawych doświadczeń. Swojego czasu, studiując, miałam nawet trzy różne roboty. W tym samym czasie. Niestety, żadna z nich nie zasługuje na miejsce w galerii przypałów. Za to Maciek?! On to dopiero ma się czym pochwalić. Jego bujne CV najbardziej ubogaca zawód budzika. A cóż to takiego, bo przyznacie, że brzmi dumnie. Ano przy metrze Świętokrzyska w Warszawie, czyli na dość ruchliwym skrzyżowaniu, Maciek był przebrany za ogromny budzik. Ogromny. Była to żywa reklama kawy, którą częstował przechodniów kolega z Jego zespołu, że tak to korporacyjnie ujmę. Zastanawiam się czy to dlatego nie pije teraz tego napoju.

Muzyka

Obydwoje jesteśmy beztalenciami muzycznymi, zarówno jeśli chodzi o śpiew, grę na instrumentach jak i taniec. Chociaż parę lat temu, po butelce wina, (albo dwóch, kto by tam liczył) Maciek nieskromnie powiedział, że czuje, że z roku na rok tańczy lepiej. Nie mnie oceniać. Ja z kolei, a nie wiem co gorsze, miałam epizod pianistki. Rozwiewam wątpliwości, nie miałam do tego za grosz talentu. Po 6 latach mój nauczyciel zaproponował mi jednak fuchę w zespole muzycznym, który właśnie zakładał. Nie miał zbyt dużego wyboru, więc trafiło na mnie. Tym sposobem, w zespole, grałam na organach przez 2 lata. Było całkiem miło, bo mieszkając w małej miejscowości (byłam wtedy w 7 i 8 klasie) nawet coniedzielna wyprawa do kościoła to atrakcja, a co dopiero powiedzieć o cotygodniowych próbach zespołu? Wyżyny życia towarzyskiego! Zastanawiacie się pewnie gdzie jest ta wstydliwa część, przy założeniu, że samego członkostwa w zespole za nią nie uznaliście. Otóż kluczem jest nazwa, która, moim skromnym zdaniem, była nieco nietrafiona. A brzmiała… RAKI-DROPS. Nie wiem czy chcę tu coś więcej dodawać i wchodzić w meandry jej pochodzenia. W przypadku takiej nazwy bowiem, to nie ma żadnego znaczenia. Chociaż wiem, że jej twórca, chciał dobrze. Cóż… wyszło jak wyszło.

Sport

Parę lat temu, kiedy jeszcze nie uprawialiśmy sprintu biegnąc za synem, który albo ściąga wszystko ze sklepowych półek albo po prostu biegnie przed siebie, bo czemu by nie, uprawialiśmy triatlon. Uprawialiśmy to może za dużo powiedziane, bo to były raczej cykliczne zrywy pływania, jeżdżenia na rowerze i biegania (Maciek nadal jest im wierny i je kontynuuje, a właściwie tylko ten ostatni). Jednak faktem pozostaje, że udział w zawodach braliśmy. Wtedy myślałam sobie, że to straszna wiocha robić te najkrótsze dystanse triatlonu (750 m pływania, 20 km roweru i 5 km biegania), bo w sumie to każdy może wstać z kanapy i taki dystans pyknąć bez żadnego przygotowania. Nawet po dwóch browarach. Prawdziwy triatlon to był dla mnie pełny dystans i dopiero osoby zaliczające te hardkorowe kilometry można uznać za prawdziwych triatlonistów. A potem stałam się tym człowiekiem z kanapy, który poci się na myśl o 2km biegu. I zaczęłam podziwiać nas z przeszłości.

Podczas jednych z niewielu zawodów, w których udało nam się wziąć udział, (na nasze nieszczęście zawsze były w okresie letnim i to w weekendy, a wtedy w głowie nie był nam sport), na ostatniej prostej doszło do pewnego, powiedzmy, nieporozumienia. Nieszczęśliwym zbiegiem okoliczności, nie dosłyszałam, że trasa biegu ma 2 okrążenia. Więc po pływaniu w bagnistej wodzie w piance, do której i tak mi się wlewała lodowata woda, po 20 km na rowerze, na którym byłam bliska śmierci, na ostatniej dyscyplinie, zamiast dwóch okrążeń pobiegłam jedno. Co gorsza, wbiegając na metę, cieszyłam się ogromnie, że udało mi się skończyć zawody. O tym, że jednak tak się nie stało, dowiedziałam się później. Ale nie to jest najgorsze. Najbardziej przypałowe jest to, że kiedy Maciek zaczął biec drugie okrążenie, ostatkiem sił podbiłam do niego i radośnie oznajmiłam mu, że może zawracać. Że jedno okrążenie wystarczy. I on, niestety, mnie posłuchał. To był jeden z większych kryzysów w naszym związku. Cud, że obyło się bez ofiar. Spuśćmy zatem na ten sportowe epizod zasłonę milczenia. Na zawsze.

Zakupy

Na studiach zrobiłam prawo jazdy na motocykl, z zamiarem jego kupna parę lat później. Jak się okazało, takie marzenia nie przechodzą zbyt szybko i 10 lat później, znalazłam upragniony model. Cena była przystępna, stan również, a lokalizacja zakupu akceptowalna. Zapakowaliśmy się więc po pracy do samochodu i pojechaliśmy do Łodzi po motocykl. Sprzęt był piękny, w stylu Niemiec biegł za nim do granicy, mimo że kupiony pierwotnie w salonie w Polsce. No żal nie wziąć. Więc wzięliśmy. Wystarczyło tylko się przejechać, żeby sprawdzić jak działa, co by jednak nie kupić bubla. Problem był tylko jeden: Maciek na motocyklu jeździć nie potrafił, a ja zupełnie nie pamiętałam co tam ponaciskać, żeby ruszyć. A co dopiero się przejechać. O ile ta konfiguracja zadziałała przy zakupie skutera (również dla mnie) parę lat wcześniej, bo na ten Maciek wsiadł i pojechał (pierwszy raz w życiu na skuterze w ogóle, ale jest to fakt nieistotny), o tyle przy motocyklu nie miała prawa zadziałać, z racji bardziej skomplikowanego działania. Nasz wielki test motocykla, na który jechaliśmy z Warszawy do Łodzi, wyglądał więc tak, że przejechałam się na nim jako pasażer. Myślę, że sprzedający sprzęt koleś, do tej pory opowiada te historię znajomym przy piwie jako anegdotkę o dwóch bałwanach kupujących motocykl. Przynajmniej w Łodzi jesteśmy sławni.

Jeśli Wasze życie to pasmo triumfów, nie zaliczacie zonków i nigdy nie macie się za co wstydzić, to podziwiamy i zazdrościmy. Niestety, jesteście skazani na sukces. Ale jeśli chociaż raz, zaliczyliście spektakularny przypał, to jest nadzieja, że kiedyś dojdziecie, to takiej perfekcji jak my. A Wasz koronny występ czeka na Was za rogiem.

2 Replies to “Życie usłane przypałami, czyli nasza droga do japońskiej kompromitacji”

  1. Hej.
    Mój były chłopak grał kiedyś na basie w zespole punkowym o przerażającej nazwie Delfiny 🙄.

    1. 😂😂 Dlatego już „były”?😉

Dodaj komentarz