Szorty – październik

Krótkie, nierzadko mrożące krew w żyłach historie z życia wzięte, zebrane w jednym miejscu.*

Podatek

Od dziś podatek konsumpcyjny w Japonii rośnie z 8% do 10%. Oznacza to, ni mniej ni więcej tyle, że za ten tysiąc jenów z wulkanem Fuji jako gwiazdą (równowartość około 37 PLN) będzie można kupić jeszcze mniej niż wczoraj.

Oczywiście, podatek nie jest podniesiony na wszystko. Jeśli np. sushi zamówi się z dostawą do domu, (a po drodze nie spadnie ze skutera), to zapłaci się od niego podatek 8%; jeśli sushi zje się w knajpie, to podatek będzie 10%. Jeśli kupi się hamburgera, w którego zestawie będzie gratisowa zabawka, to wówczas zapłacimy 8% podatku; jeśli oprócz zabawki będzie jeszcze gratisowy cukierek, to podatek będzie wynosił 10%. Czyli wszystko jasne i klarowne. Trzeba tylko przeczytać całą ustawę. Chcieć to móc.

Całe szczęście, że podatek nie zmienia się w przypadku prenumeraty drukowanych gazet wydawanych przynajmniej 2 razy w tygodniu, których mamy co najmniej trzy. Wszystkie japońskie, oczywiście. W sklepie ta sama gazeta miałaby już większy podatek. Ależ jesteśmy sprytni!

Jednak, jak widać po sklepowych (pustych) półkach, podatek 10% będzie obowiązywał na całą żywność, chemię i inne produkty dostępne w supermarketach. Japończycy wzięli sobie do serca zmianę podatku i wymietli srogo półki w supermarketach. Prawie tak samo, jak Polacy przed każdym długim weekendem. Prawie, bo jednak umówmy się, zmiana podatku to pestka w porównaniu z polskim długim weekendem. Nawet jeśli ma on tylko trzy dni.

Edit: poniosło mnie z tą żywnością w supermarketach. Na nią zostaje 8%. Za to podatek na alkohol zostanie podniesiony na 10%. I w tym momencie, wysokość podatku na żywność nie ma już żadnego znaczenia.

Skuter i policja, znowu

W Japonii każdy szanujący się (albo nie) obywatel ma tzw. hanko, czyli pieczątkę z własnym nazwiskiem. Niektóre dokumenty można podpisać po prostu imieniem i nazwiskiem. Do innych, tych ważniejszych, jak np. dokumenty potwierdzające założenie konta w banku, potrzebne jest hanko. Oczywiście, żeby łatwo nie było, istnieje kilka rodzajów pięczątek, a ich użycie zależy od „przypieczętowywanych” dokumentów i osoby lub instytucji, ktora to robi. Ale to już wyższy level „hankowania”.

Ponoć podstawowe hanko można kupić ze swoim nazwiskiem w kanji jako pamiątkę z pobytu w Japonii. Nie lada gratka, zwłaszcza, że hanko potrafi być dizajnerskim gadżetem. Nasze ani nie jest dizajnerskie ani nie jest w kanji… 🤔 Za to nie jest fejkiem 😉

Tak czy siak, do tej pory bazowałam na tych dwóch opcjach, jeśli chodzi o składanie podpisu.

Przedwczoraj jednak, niestety, odkryłam kolejną. Otóż zatrzymała mnie policja. Tak, znowu. Tak, za to samo. Nie, w innym miejscu. Tym razem nie było spektakularnie: bez syren, bez gadania przez megafon, bez policyjnych świateł. Z filmu sensacyjnego klasy G spadłam do podrzędnego serialu klasy Z, który już dawno przestali kręcić i nawet TV Polonia wstydzi się puszczać jego powtórki. Po prostu, dwóch policjantów na skuterach dało znak, żebym się zatrzymała i przepraszająco, ale jednak, wystawiło mi mandat na 6 000 jenów. Przy okazji, byli bardzo zdziwieni, że nie mówię po japońsku (poligloci się znaleźli!)

Byłam zmęczona, wkurzona i miałam im ochotę wykrzyczeć, że te ich przepisy są z dupy. Dlatego też po prostu przytaknęłam i podziękowałam za mandat. Nie zaczęłam się kłaniać chyba tylko dlatego, że siedziałam na skuterze 🤦‍♀️

Zanim jednak mogłam odjechać, musiałam podpisać mandat imieniem i nazwiskiem oraz, odcisnąć kciuka wymoczonego uprzednio w tuszu.

I oto właśnie trzeci sposób składania podpisu.

Na wszelki wypadek sprawdziłam czy w niektórych przypadkach nie trzeba podpisywać się krwią. Wolałabym wiedzieć zawczasu jak się pociąć, żeby wyleciało dostatecznie dużo krwi. Na szczęście, takiej opcji nie ma. Na razie.

Jakby kogoś to interesowało to tak, wiem za co mnie zatrzymali 2 razy w ciągu ostatnich dwóch tygodni (wcześniej, przez 16 miesięcy NIC!). Postanowiłam po prostu zapisać się na japońskich kartach historii jako osoba, która została zatrzymana za to samo przewinienie drogowe największą ilość razy. Kibicujcie mi!

Latino girls

Mieszkanie za granicą powoduje, że ma się dużo znajomych z różnych stron świata. A Ci znajomi mają jeszcze więcej znajomych z jeszcze różniejszych stron świata.

I ogólnie wszystko spoko. Ale jest ryzyko, że wyląduje się na imprezie w klubie z muzyką latino z dziewczynami z Hiszpanii, Ameryki Południowej albo Środkowej (nawet nie wiedziałam gdzie leży Honduras!), które

Po 1: znają wszystkie teksty piosenek, a nie że po szumnie wykrzyczanym Deeee-spaaaa-cito tylko udają, że wiedzą co jest śpiewane dalej.

Po 2: ruszają się w rytm muzyki latynoskiej jakby od niechcenia, a wyglądaja jak zawodowe tancerki.
Ja wkładam w to mnóstwo skupienia, a wyglądam jak klaun ze skręconą, jeszcze nie do końca wyleczoną nogą, która wymaga długiej rehabilitacji. Czyli komicznie.

Ale nie ma się co przejmować. Toż to najważniejsza jest dobra zabawa. A przecież nawet kulawy klaun, od czasu do czasu (byle nie za często), musi sobie potańczyć.

Yakiimo

W Japonii powoli zaczyna się sezon na yakiimo – prażonego batata, tradycyjną japońską przekąskę.

Na ulice wjeżdżają sprzedawcy batatów swoimi mini vanami, z których można zakupić świeżo upichcony rarytas. Wprawdzie nie jest to ziemniak z ogniska, ale lepsze to niż nic.

Sprzedawca przez głośniki informuje, że jest na dzielni, co by nikt nie robił później awantur, że nie ogarnął codziennej dawki ziemniora.
Gdyby nie to, że w Japonii główną religią jest buddyzm, to bym pomyślała, że jak nic, to muezzin nawołuje do modlitwy z minaretu. Ale nie, to tylko batat.

Yakiimo to niejako symbol jesieni i zimy. A jesień w Japonii już jest. Nieważne, że słońce grzeje i jest 25 stopni. Pierwszy kalendarzowy dzień jesieni był? Był! Czyli jest jesień. Trzeba więc zacząć jeść jesienne, rozgrzewające przekąski i wyciągnąć jesienne ubrania. Śmichy-chichy, ale wielu Japończyków wymieniło już garderobę na jesienną. Pory roku w Japonii to nie są żarty.

Tych co planują podróż do Japonii poza sezonem jesienną-zimowym, uspokajam: yakiimo można kupić przez cały rok w supermarkecie. Zazwyczaj zaraz przy wejściu znajdują się stoiska z cieplutkimi batatami.

Nie że to jest jakiś hit i japoński must eat. Ale zawsze to jakaś kulinarna ciekawostka, którą można zabłysnąć na zamulonej imprezie albo drętwym spotkaniu z pracy, kiedy to zapada cisza i wszyscy nerwowo szukają tematu do rozmowy. Można wtedy z nieudawanym luzem zagadć: a wiecie, że w Japonii zaczyna się teraz sezon na prażonego batata? Taki Wasz as z rękawa na kryzysowe sytuacje.
Pamiętajcie dodać, gdzie tę fascynującą ciekawostkę przeczytaliście. Gwarantuję, że zgarniecie 100 puntków do zajebistości. Żeby było jasne, chodziło mi o to, że przeczytaliście to właśnie u nas.

A co do tej temperatury, to niestety, ale muszę się przyznać, że mnie też zdarza się zmarznąć w japońską jesień. Jednak biorąc pod uwagę, że w lato odczuwalna temperatura potrafi dojść do 46 stopni, to musicie przyznać, że 20 stopni można uznać za względny chłodek.

Lost

Wszyscy myślą, że Japonia to taki super rozwinięty kraj. Pod każdym względem.

Obyczajowość pominę, bo tu można by książka napisać. Może się kiedyś skuszę kto wie. Ale to będzie droga pozycja. Z góry uprzedzam. Jednakże warta każdych pieniędzy 😉

Jeśli zaś chodzi o elektronikę, to owszem tak, toaleta potrafi zrobić masaż (niestety, nie całego ciała), wodę w wannie można nalać poprzez panel znajdujący się w kuchni, samochody są głównie hybrydowe, w mieszkaniu jednym guzikiem można wezwać ochronę, która wpada uzbrojona jak na wojnę (my takiego guzika, niestety, nie mamy, smuteczek ☹️).

Z drugiej jednak strony, w Japonii nadal używa się, do przekazywania danych, płyt CD! CD!!! 🤯 Ja w swoim latopie już nawet nie mam gdzie tej płyty wsadzić!

Co więcej, w powszechnym użyciu jest faks!🤯🤯🤯 Czy Wy w ogóle wiecie jak wysłać faks? Ja nie wiedziałam.

Nie wspominając o prężnie działających wypożyczalniach DVD, o których kiedyś już pisałam.

Z rozrzewnieniem wspominam czasy z poprzedniej pracy (w Polsce), kiedy to miałam USB na pęczki, w najdziwniejszych kształtach i kolorach. Wprawdzie każdy z symboliczną pojemnością, ale jednak. Jakbym je wszystkie przywiozła do Japonii, to byłabym kimś…np. królową USB. A tak to jestem tą, która nie umiała kiedyś wysłać faksu ☹️

W Japonii można się zatem poczuć jak bohaterowie serialu Lost, którzy, mieszkając na wyspie, mieli do czynienia z równie mocno oldschoolowym sprzętem.

Aoyagi

Nigdy nie byliśmy smakoszami. Owszem, lubimy dobrze zjeść. Podczas wyjazdów, nawet jeśli jest on pół godziny od domu🤷‍♀️, to właśnie jedzenie jest kulminacyjnym punktem wypadu. Czasem ten punkt kulminacyjny trwa nawet cały dzień, od śniadania do kolacji. A wynika to z najzwyklejszego obżarstwa. Ale bloga kulinarnego to z tego nie będzie.

Japońską kuchnię też ogarniamy jako tako. Ok, z tuńczyka i ryżu nas nikt nie zagnie. Ale z resztą już trochę gorzej. Bo japońska kuchnia to cwana bestia. Myśleliśmy, że to tylko ryż, sushi i ramen, a tu takiego wała. Maciek przeczytał już pół Internetu na ten temat. Jemy, ile się da, ale powiedzmy sobie szczerze, specjalistami w dziedzinie kulinariów japońskich nigdy nie będziemy.

Nieustannie jednak się staramy. Tak, jak Maciek ostatnio. Widząc ten oto obrazek, rezydent Japonii od prawie półtora roku, zapytuje z uśmiechem (uprzednio sprawdzając w Googlu wymowę, bo japońskiego ni w ząb): przegrzebki?

Z dumą czeka na odpowiedź twierdzącą, zadowolony, że zaimponował Japończykowi nadzorującemu robotę. Bo w końcu wie, że jest taka odmiana małż jak przegrzebki.

Zakłopotany rozmówca (chociaż rozmówca to za dużo powiedziane), przepraszająco przeczy głową i mówi, że aoyagi. Maciek przytakuje energicznie, no że przecież wiadomix, że aoyagi. Że przecież nie jest cymbałem i wiedział. Po prostu za daleko stał i nie widział tych jakże znaczących różnic między przegrzebkami a aoyagi.
.
Także proszę Państwa, przyjrzyjcie się dobrze. Tak oto właśnie wyglądają małże aoyagi. Zapamiętajcie ten widok. A nuż się kiedyś przyda.

Ukłony

Dawno już nic nie było z serii „ciekawostki o Japonii”.

Zatem poprawiam się i oprócz samej ciekawostki dołączam w ramach rekompensaty, bezcenny filmik instruktażowy.
Słowem wyjaśnienia: w Japonii, kłanianie się to przejaw szacunku albo sympatii. Japończycy głównie kłaniają się przy okazji powitań i pożegnań.
Ale nie tylko. Ukłonić się można również w ramach podziękowania, na koniec spotkania, w ramach przeprosin, na początek spotkania, przy okazji proszenia o przysługę czy w akcie uznania. Jednym słowem: zawsze.

Rada od etatowego przypałowca: jak nie wiadomo co zrobić albo co powiedzieć, to na poczekaniu, warto się ukłonić. Ciężko powiedzieć czy to coś pomoże. Ale na pewno nie zaszkodzi. Ja tak robię. Na razie działa. Czasem łapię się na tym, że kłaniam się jako jedyna. I bez przerwy. Ale jedna wtopa w tę czy w tamtą już nie robi mi różnicy. Żadnej.

Rodzajów kłaniania się jest, oczywiście kilka, w zależności od okazji.
Jest delikatne skinienie głowy, jest lekkie ukłonienie się, ale jest też ukłon po sam pas, przy którym można nabawić się urazu kręgosłupa.
Zasada jednak jest prosta: im dłużej i głębiej, tym większy okazaywany respekt.

Nasz filmik instruktażowy przedstawia kłanianie się w opcji albo grubo albo wcale, z zaznaczeniem, że jest to opcja na grubo. Czyli długo i po same pięty. Okraszone, dodatkowo, soczystym arigatō gozaimashita (czyli dziękuję bardzo, jednym z trzech zwrotów, które znamy po japońsku).

A niech wiedzą, że nam zależy!

Prezenty

No i znowu zaliczyliśmy wtopę.
Otóż, w Japonii cały czas za wszystko się przeprasza, nawet jak nie ma się za co przeprosić. Zawsze wtedy można przeprosić za to, że nie ma się za co przeprosić. Jednym słowem: zawsze cos tam się znajdzie, bo każdy ma coś na sumieniu.

W momencie wprowadzki do nowego mieszkania, również się przeprasza, z góry, za hałas albo wszelkie niedogodności, których sąsiad może przez nas doświadczyć. Przeprosiny te wyraża się wręczając sąsiadom niewielki upominek. Dla sprecyzowania, wszystkim sąsiadom dookoła: z góry z dołu, z jednej strony i z drugiej. Nie ma litości. Upominek jest niewielki. My dostaliśmy mały ręczniczek (nie rozumiem, co w tym dziwnego), sami daliśmy czekoladki. Niestety, to nie gwarantuje tego, że sąsiedzi będą nowego mieszkańca lubić. Nas, w poprzednim bloku, mimo śliwek w czekoladzie, nienawidzili (wprawdzie jedni, ale bardzo skutecznie) i musieliśmy się wyprowadzić (list z pogróżkami, sprawa na policji, takie tam typowe niesnaski międzysąsiedzkie).

Ostatnio jednak, odkryliśmy, że podczas wyprowadzki również daje się sąsiadom prezent pożegnalny. Tym razem w podzięce. Bo w Japonii, jakbyście nie wiedzieli, również nieustannie się dziękuję. Za wszystko, ale również i za nic. Taki mają styl.

Kiedy kilka dni temu odkryliśmy, że sąsiedzi obok się wyprowadzają, byliśmy mocno zestresowani, że to z powodu hałasu, który generujemy. Nieważne, że dla nas jest on znikomy. Dla Japończyków może on być ogłuszający. Kiedy jednak przyszli z prezentem pożegnalnym, odetchnęliśmy z ulgą. W końcu na zdrowy rozum, nie dawaliby prezentu, gdybyśmy byli powodem ich wyprowadzki. No właśnie… na zdrowy rozum… ale w końcu jesteśmy w Japonii…

Za chwilę jednak znowu wstrzymaliśmy oddech, a świat stanął w miejsu. Panika, bo nie daliśmy prezentu wyprowadzając się z poprzedniego mieszkania. Skandal na całe osiedle. Już mieliśmy biec po najlepsze czekoladki w mieście, ale przypomnieliśmy sobie o tej sprawie na policji. I jakoś tak to skutecznie ostudziło nasz zapał. Uznaliśmy, że to jednak dobra wymówka. Znowu więc odetchnęliśmy z ulgą. A japoński świat, pełen pułapek czyhających na zagubionego gaijina, ruszył dalej.

Shibuya crossing

Wczoraj Bąbelek był na jednodniowych wakacjach u swoich przybranych sióstr, więc my sprawdzaliśmy jak to jest nie mieć oczu dookoła głowy. Przyjemne, ale jednak dziwne uczucie. Włócząc się po Shibuyi co chwilę nerwowo rozglądaliśmy się wokół siebie, wykrzykując z paniką w oczach: gdzie jest dziecko?!

Między jednym a drugim wybuchem paniki nażarliśmy się sushi i poszliśmy na karaoke – wszystko dla Was, żeby mieć Wam o czym pisać. Czy wy doceniacie w ogóle takie poświęcenie? Wiecie jak to jest zjeść 40 talerzyków z rybą w taśmowej knajpie z sushi? Zdajecie sobie sprawę jak to jest śpiewać Despacito o 17:00 w prywatnym pokoiku z karaoke nie znając hiszpańskiego? I to wszystko dla Was!

Przy okazji, zmontowaliśmy materiał do poniższego instruktażu wyjaśniającego jak ujść z życiem, przechodząc przez Shibuya crossing.

A instruktaż jest prosty jak budowa cepa:

➡️ Obierz konkretny cel, nie zmieniaj zdania w trakcie.
➡️ Skup się: nie mów, nie jedz, nie zamyślaj się.
➡️ Patrz przed siebie.
➡️ Nie rozglądaj się na boki.
➡️ Nie zatrzymuj się.
➡️ Nie zmieniaj kierunku.
➡️ Nie cofaj się!!

Co jeśli nie dostosujesz się do powyższych punktów? Nic wielkiego. Po prostu zginiesz, zdeptany przez tłum. W ciszy (w końcu to Japonia). Niezauważony. Po prostu kolejny anonimowy, nieogarnięty, na największym przejściu dla pieszych na świecie, gaijin.

Warto wziąć pod uwagę, że na załączonym filmiku liczba przechodniów jest bardzo, bardzo skromna jak na możliwości Shibuya crossing.

Powodzenia!

Halloween

Japończycy wiele rzeczy traktują serio. Jak już coś robią, to konkretnie. Na pół gwizdka w ogóle nie wchodzi w grę. Tak jest, na przykład, ze staniem w kolejkach, graniem w paczinko i Halloween.

Co roku, w weekend w okolicach Halloween, przez Shibuyę w Tokio przechadzają się tłumy przebranych ludzi. Są i księżniczki, są trenujący cały rok do swojej hallowenowej roli modele, są zombie, są postacie z najnowszych seriali czy filmów, są stroje w stylu „what the fuck”. Jednym słowem: jest wszystko.

Tłumiona przez cały rok kreatywność i nutka szaleństwa powracają w ten jeden wieczór do żywych i prezentują się w całej okazałości.

W tym roku policja wzięła się jednak za imprezujących, bacznie obserwując ich poczynania. Stróże prawa, nadzorując tłum, zachowywali się co najmniej jakby robił on niemałą rozpierduchę. Widać, że nie byli wysyłani na szkolenia do innych krajów, bo ciężko było ten tłum nazwać niepokornym.

Ogłoszony parę dni przed halloweenowym weekendem zakaz picia w Shibui trochę zbił z pantałyku Japończyków. Dlatego też, ponoć liczba przebranych osób była w tym roku nieporównywalnie niska. Na szczęście, ostali się najwytrawalsi buntownicy przywdziewając dopracowywane przez cały rok stroje.

W tym roku i ja dumnie przechadzałam się przebrana na tokijskiej Shibui. Zainwestowałam w swój strój 500 jenów czyli jakieś 18 zika. Tak, tak, 18. Wiem, wygląda co najmniej na 200. Ma się tę smykałkę.

Teppanyaki

Wczoraj byłam na biznesowej kolacji. Biznesowe kolacje mają do siebie to, że zazwyczaj odbywają się w miejscu, do którego normalnie, człowiek by nie poszedł. Bo albo drogo albo nie jego klimat. Przynajmniej ja tak mam. Ale wiadomo, że biznes to biznes, nie ma litości i trzeba jeść zacne, choć często niewarte swojej ceny jedzenie i pić takiż sam alkohol. Takie jest życie.

Wczorajsze wyjście spełniało wszystkie powyższe warunki. A do tego zawierało nutkę szaleństwa w postaci show (w stonowanym, japońskim stylu, oczywiście) albowiem kolacja miała miejsce w knajpie typu teppanyaki.

Teppan to stalowa płyta do smażenia, podgrzewana od spodu, która w japońskich restauracjach stanowi centralny punkt. To wokół niej zasiadają goście, przed którymi kucharz, smaży (czyli z japońskiego yaki) dania.

Nasz kucharz (nasz, bo mieliśmy prywatną salkę, tylko dla nas; w Japonii bardzo często można takie zarezerwować w wielu restauracjach) zupełnie nie miał w sobie żyłki showmana. Na swojej robocie skupiony był do bólu. Najpierw zajął się dobiciem jeszcze żyjących krewetek, aż mnie ciarki przechodziły (to tak à propos świeżości jedzenia w Japonii), potem przygotowywaniem warzyw, mięsa i w końcu ryżu. Wydaje mi się, że miał lekko psychopatyczne skłonności. Ale, oczywiście, był bardzo miły…

Nie będę tutaj jednak robić analizy psychologicznej. Psychopata czy nie, robił świetne jedzenie. A do tego był bardzo oszczędny: z krewetek nic się nie ostało. Usmażył i podał do zjedzenia każdą część, łącznie ze ślepiami… Chyba nie chciałabym go wkurzyć…

Oczywiście, jak to w przypadku biznesowej kolacji bywa, nie ja za nią płaciłam. Ale z tego, co zdążyłam się zorientować, teppanyaki do tanich nie należą. Na pewno oszczędniej wyjdzie zjedzenie ramenu albo konserwy z Polski. Ale nie ma co się co oszukiwać, ta show nie zrobi. Choćby bardzo się starała.

*Wszystkie teksty pochodzą z naszego Instagrama i/lub Facebooka, gdzie oczywiście, okraszone są zacnym zdjęciem lub wideo.

Dodaj komentarz