Szorty – wrzesień

Krótkie, nierzadko mrożące krew w żyłach historie z życia wzięte, zebrane w jednym miejscu.*

Szkoła

Dziś pierwszy września. Ostatni dzień gorączkowych zakupów, między innymi piórnika z Królem Lwem (okazało się, że z tym z Lodową Krainą straszna wiocha przyjść do szkoły), trzeciego zestawu zmywalnych flamastrów i drugiego tornistra (na wszelki wypadek). W domach z lepszą organizacją koszula już czeka wyprasowana na rozpoczęcie roku. W większości jednak o koszuli przypomną sobie wszyscy o 22.00. Rano okaże się, że na upranym na prędce ubraniu jest wielka tłusta plama (przynajmniej tak wyglądają moje poranki i niestety chodzi o moje koszule). Jednym słowem: zajebisty początek nowego roku szkolnego.

W Japonii takie gorączkowe przygotowania odbywają się w marcu, bo rok szkolny zaczyna się w kwietniu. Wiosna, kwitnące wiśnie, radość, wszystko budzi się do życia – idealny czas na rozpoczęczie kolejnego etapu życia. Przynajmniej taki bullshit wciskają dzieciom.

Z tymi gorączkowymi przygotowanimi to żartowałam, wszystko gotowe jesit już w lutym.

Rok trwa trzy semestry, a wakacje tylko 40 dni. Pewnie dlatego, że Japończycy szybciej się regenerują. Znowu żartowałam, Japończycy nie robią niczego szybciej.

Uczniowie w szkole sprzątają po sobie. Ale nie że ołówki i zeszyty, a podłogi i okna. Tak, basen też czyszczą sami. Oczywiście, w uniformach. I owszem, takie same stroje nosi się od najmłodszych lat, żeby zdusić w zarodku ewentualne przejawy jakiejkolwiek indywidualności. Wszyscy jedzą też taki sam obiad, serwowany przez samych uczniów, w klasach razem z nauczycielem. W starszych klasach nie można farbować włosów (i nie mówimy tutaj o kolorze blond a zmiany z brązowego na brązowy średni), a paznokci malować. Często chłopcy nie mogą nosić długich włosów.

Reasumując: Japonia – jedyny kraj na świecie, gdzie bardziej ceni się przeciętność niż kreatywność i indywidualność. I to jest powód, dla którego nie odniosę tu sukces 😉

Kosze na śmieci

W Japonii na ulicach nie ma koszy na śmieci, względy bezpieczeństwa. Zresztą umówmy się, jest to zbędny gadżet.
Dzięki temu jest czysto. Do tego stopnia, że jak widzę jakiś papierek na ulicy to serce mi zamiera. Od razu mam ochotę dzwonić na policję i wiem że polecą za to jakieś glowy. Potem przypominam sobie, że przecież był tafjun i może skądś tego śmiecia wywiało. Błąd, oczywiście ludzki, ale jeszcze do przyjęcia. Oddycham wtedy z ulgą, ale dzień mam już, delikatnie mówiąc, zepsuty.

W związku z brakiem koszy warto mieć ze sobą zawsze jakąś małą siateczkę. Tych akurat w Japonii dostatek. No chyba, że chce się zdrapywać zaschniętą skórkę banana z telefonu albo wyciągać ryż po opakowaniu z onigiri z porftela. Co kto woli.

Czasem na ulicach widać spanikowanych obcokrajowców ze śmieciami w ręku, którzy z obłędem w oczach szukają kosza. Natrafiasz na ich wzrok, a oni bezgłośnie krzyczą „where the fuck is trash bin” (jasne, że po angielsku, przecież nie wiedzą, że jesteśmy Polakami). A że koszy nie ma, to paradują cały dzień z tymi śmieciami w siatce z 7eleven. Nie tak dawno naśmiewali się z sąsiada co chodzi z reklamówką Biedry po osiedlu. A teraz oni sami dymają cały dzień z siatą w ręce po największej metropolii świata. Karma is a bitch.

Przymierzalnia

Zła wiadomość jest taka, że w Japonii o skompromitowanie się nie trudno. Nawet jak już z niejednego pieca chleb się jadło, tutaj faux pas można popełnić na każdym kroku. No limits. Dobra wiadomość jest taka, że można się do tego przyzwyczaić. Jeszcze lepsza, że Japończycy są na tyle powściągliwi, że nie będą z Ciebie szydzić. To znaczy będą, ale w zaciszu domowym. Nie odbije się to zatem na Twoim poczuciu własnej wartości. Same plusy.

Jedną z gaf, które gaijin (czyli człowiek z zewnątrz i nie, w ogóle nie ma to słowo pejoratwynego wydźwięku 😳) jest przymierzalnia w sklepie odzieżowym. Gdzie tu popełnić faux pas, zastanawiasz się. A gdzie nie?! Tym razem skoncentrujmy się jednak na jednej rzeczy. Jeśli już (o ile) znajdziesz swój rozmiar (nie licz, że M to będzie to samo M, które nosisz w Polsce; przygotuj się zatem psychicznie na to, że możesz wyjść z ubraniami w większym rozmiarze i nie chodzi o to, że codziennie, przez ostatnie 10 dni jadłeś ramen) i udasz się do przymierzalni, przed wejściem, zdejmij buty. I nieważne, że porwane skarpetki albo spocone stopy, które pedicuru nie zaznały od 2012 r., buty przed wejściem do przymierzalni musisz zdjąć.
Tak, wiem, czasem życie bywa wyjątkowo okrutne. Człowiek ma zacny make up, srogi outfit, a czar może prysnąć przy zdjęciu butów.

Jak jeszcze można uniknąć, przepraszam, nie da się uniknąć nieuniknionego. Jak jeszcze można starać się nie skompromitować w Japonii, przeczytacie na blogu. Link w opisie.

Tajfun

Dziś w Tokio ma uderzyć tajfun.

Mnie zawsze tajfuny kojarzyły się z totalną rozpierduchą, w tym latającymi krowami i samochodami. Ponoć i takie w Japonii się zdarzają, ale my, na szczęście, jeszcze takiego nie doświadczyliśmy. I obyśmy nigdy takiego nie przeżyli.

Tajfun w Japonii to zazwyczaj mega silny wiatr i ulewy. Dziś w nocy np. zapowiadane są podmuchy wiatru do 216 km/h. Czyli nie w kij dmuchał (frazeologizm zupełnie przypadkowy). Tajfuny najczęściej zdarzają się pod koniec lata na początku jesieni, czyli właśnie teraz. Ten dzisiejszy ma być 15-ty w sezonie i ponoć zapowiada się wyjątkowo wredny.

Na przewidywany czas trwania tajfunu zatrzymywane są pociągi, odwoływane są loty, zamykane atrakcje turystyczne czy sklepy. Ogólnie jest chaos i wszyscy radzą, żeby na bieżąco śledzic informacje w mediach, najlepiej siedząc w domu. Aaa dobrze też wszystko sprzątnąć z balkonu. Na wszelki wypadek (chyba, że chcemy ryzykować szukanie majtek po osiedlu). My się tajfunu nie boimy. I nie, nie dlatego, że jesteśmy cwaniakami z Polski, co to nie takie tajfuny już przeżyły. Powód jest bardziej banalny: mamy dwulatka w domu i tajfuny to my mamy codziennie. Dziś np. było ich już sześć, w tym trzy takie w stylu tych z latającymi krowami. Ten nocny, nota bene o wdzięcznej nazwie Faxai, dla nas będzie dziś siódmym. Albo i nie. Bo dopiero 19:00.

Higiena zębów

Japończycy obsesyjnie dbają o higienę zębów. W miejscu pracy, po porze lunchowej (jak i zresztą każdym posiłku) wszyscy w łazience myją zęby. Aż człowiekowi głupio, że sam nie bierze udziału w tym zbiorowym czyszczeniu. Do tego te spojrzenia z ledwie widoczną, ale jednak, dezaprobatą, pytające gdzie moja kawai malutka szczoteczka w fikuśnym pudełeczku i jeszcze bardziej kawai ciupeńka pasta do zębów.

Gdybym tylko mówiła po japońsku, to bym wykrzyczała im w twarz, że po prostu akurat dziś (jak co dzień od niemalże póltora roku) zapomniałam moich kawai przyborów do mycia zębów. I że to nie czyni mnie gorszym człowiekiem. Ale nie mówię. Więc żeby jakoś wyjść z tego obronną ręką, uśmiecham się przepraszająco, ale niestety mój uśmiech obnaża moje niewyczyszczone po obiedzie zęby. Co wychodzi jeszcze gorzej.

Jeśli chodzi o estetykę, tutaj sprawa ma się gorzej. Japończycy mają strasznie krzywe zęby. Nie że Polacy są mistrzami pięknego uzebięnia, ale jednak w Japonii bardzo to się rzuca w oczy. Trend na hollywoodzki uśmiech jest Japończykom obcy, a krzywe zęby, zwłaszcza u kobiet, są uznawane za atrakcyjne. Zwłaszcza krzywe, nierówne, wystające siekacze są super sexy. Do tego, często nawet u młodych ludzi, można zauważyć metalowe (kolorystyka dowolna: złota albo srebrna) sztuczne zęby. I nie że szóstki albo siódemki, ale trójki czy czwórki, które jakby się człowiek nie gimnastykował, to i tak będzie widać.

Pamiętam jak poznałam bardzo przystojnego Japończyka (a pamiętam dobrze, bo spotkałam przystojnego Japończyka tylko raz). No naprawdę, gdyby nie moje miodem i mlekiem płynące malżenstwo, to kto wie co by się wydarzylo… Ledwo co powstrzymywałam się od snucia planów o wspólnej japońskiej przyszłości, ale tylko do momentu kiedy owy Japończyk otworzył usta i dumnie zaprezentował swoje złote zęby. Czar prysł zanim zdążył je zamknąć.

Ok, to teraz chwila prawdy: kto się czuje lamusem z powodu wydawania milionów monet na proste, piękne, białe zęby zamiast przyjechać do Japonii, nażreć się ramenu i jeszcze być atrakcyjnym?

Plaże

Uwielbiam plażę i wodę. Wprawdzie leżenie plackiem nie jest dla mnie, ale sam klimat plaż już zdecydowanie tak. Spokój, szum wody, fale, przyjemne widoki. Może się człowiek rozmarzyć, że jeszcze wszystko przed nim, że jeszcze nie spierdolił sobie życia, że na pewno za rok uda się zrobić sylwetkę plażową, że po prostu jakoś tak w tym roku tylko się nie złożyło, bo zima była za długa i nie wzięło się pod uwagę, że lodziarni obok nie zamkną na ten czas. Można snuć plany o zmianie tej beznadziejnej roboty na taką, którą się pokocha, chociaż wiadomo, że na dluższą metę żadna taka nie będzie, a tak naprawdę liczy się na spadek po nieznanej krewnej zza oceanu. Na plaży wracają szalone plany życiowe usnute niegdyś po pijaku. Nagle znowu mają sens i wydają się do zrealizowania, mimo że ni bata do zrealizowania nie są. Piękne chwile…

Każda plaża tak na mnie działa, dlatego je kocham. Nawet te w Japonii. Choć ta miłość jest trudna. Plaże są tu brudne, (zresztą po co je sprzątać, jak prawie nikogo na nich nie ma), zalane betonem (a czemu by nie), obowiązuje na nich inny strój (bo jest słońce 🤯), inne akcesoria i jakżeby inaczej, inne zasady. Tutaj nawet na plaży człowiek czuje się jak wyrwany w środku nocy, w samych gaciach na odjaniepawlone wesele Rutkowskiego, czyli conajmniej dziwnie.

Ultra Music Festival

W ten weekend, w Tokio, w dzielnicy Odaiba (swoją drogą polecam ją odwiedzić, nie że w ten weekend, ale w ogóle 😉) odbywa się Ultra Music Festival – jeden z najbardziej znanych festiwali muzyki elektronicznej na świecie.

Jak ktoś kiedykolwiek na jakimkolwiek festiwalu był wie, że na takich imprezach melanżuje się do świtu. A na tych elektronicznych, niewiadomo czemu 💊, do oporu. Zazwyczaj ostatni wykonawca, gwiazda danego dnia, występuje bardzo późnym wieczorem, a właściwie to już w nocy.

Ale nie w Japonii. Tutaj ostatnia gwiazda występuje przed 20:00, a o północy to już wszyscy leżą w łożkach gotowi na kolejny dzień imprezy (i to pewnie jeszcze ze zmytym makijażem i nie w opakowaniu), tudzież pracy.

No ale tak szczerze, umówmy się, po co komu balować do rana, jak tak naprawdę wszyscy są już zmęczeni o 22:00, ale wiocha się do tego przyznać. Zresztą o północy to już połowa ludzi nie wie gdzie jest, jak się nazywa i co to właściwie za impreza. Druga połowa wygląda jak na silent disco, tylko bez słuchawek: każdy tańczy jak mu w duszy gra. Nieważne czy na scenie jest Iwan i Delfin (swoją drogą wiecie, że kiedyś pogryzły go psy na wakacjach w Egipcie? Wstrząsająca historia!) czy Rihanna. Wszystko wchodzi tak samo.

Ludzie na zachodzie jeszcze chcą sobie udowonić, że sen jest dla słabych, że są niezniszczalni, że YOLO (you only live once, żebyście nie musieli googlować, ja kiedyś musiałam).

A Japończycy? Wprawdzie też z kacem (tu nie ma wydziwiania: lubią się napić), ale wyspani, gotowi na kolejny dzień z tymi samymi wspomnieniami, co koledzy z zachodu.

Organizatorzy festiwali, mam do Was apel: jak następnym razem będziecie robić line up imprezy, to przypomnijcie sobie który naród żyje najdłużej.

Skuter i policja

To uczucie, kiedy jedziesz na skuterze, a za Tobą, policjant w radiowiozie z włączoną sygnalizacją świetlną, gada coś przez głośnik. Po japońsku. Gada raz, drugi i trzeci. Ni ch*ja nie rozumiesz, ale szósty zmysł, który już nie raz uratował Ci dupę, podpowiada, że policjant mówi do Ciebie. Sprawa nieco się rozjaśnia (ale tylko w kwestii czy mówi do Ciebie), kiedy po skręcie w prawo nadal jedzie za Tobą, nadal mówi, a dodatkowo włącza syrenę. Musisz przyznać, że wygląda to całkiem spektakularnie. Czujesz się co najmniej jak w amerykańskiem filmie klasy G, który mimo oceny 2,5 na filmwebie, wszyscy oglądali.

Pochodzenie podpowiada jedną słuszne rozwiązanie. Rozum jednak wygrywa. Zatrzymujesz się z nadzieją, że może jednak nie chodziło o Ciebie. Niestety, radiowóz też staje. Czyli chodziło. Jako że japońskiego ni w ząb, to nadal niewiadomo za co ten wstyd na dzielnicy, za który przepłacisz życiem towarzyskim. Dobrze, że Japończycy nie mają w zwyczaju zapraszać do domu, bo już by Cię nie zaprosili.

Jak się jednak okazuje, nieznajomość japońskiego to bardzo przydatna umiejętność. Dzięki niej, miły Pan policjant odpuszcza sprawdzanie dokumentów, których akurat i tak nie masz, rysuje na kartce wyjaśnienie mrożącego krew w żyłach przewinienia i puszcza bez mandatu. Ty, mimo że uważasz, że przewinienie to w ogóle śmiech na sali, mówisz hai hai (czyli tak, tak – jednak tego języka trochę człowiek liznął), kiwasz głową, wsiadasz na skuter i w długą, na wypadek jakby zmienił zdanie. Z ulgą stwierdzasz, że przepraszający uśmiech „na sierotę”, którego na co dzień byś się powstydził, w Japonii też może zdziałać cuda.

I to jest, moi Drodzy, kwintesencja mojego życia w Japonii.

Coca-Cola Apple

Może i w tej Japonii zmagamy się z tajfunami, trzęsieniami ziemi, milionem bezsensownych zasad i nieustannym byciem przypałowcami, ale mamy też takie perełki jak Coca-Cola jabłkowa, która wynagradza nam cały znój i trud życia na emigracji. Dostępna tylko w Japonii!

A teraz life hack, który pozwoli Wam zaoszczędzić co najmniej 12 tysięcy złotych (2 bilety do Japonii (dzieci i tak nie będą nic pamiętać 😉), nocleg, transport, jedzenie na miejscu – tak, Japonia do tanich nie należy) i jednocześnie spróbować tego cudu: wlejcie Coca-Colę, dolejcie soku jabłkowego i voilà: macie Coca-Colę o smaku jabłkowym. Nie ma za co.

Okulary przeciwsłoneczne

Japończycy nie noszą okularów przeciwsłonecznych. Może to bzdurna obserwacja, ale dla osoby pochodzącej z kraju, w którym okulary przeciwsłoneczne zakłada się jak wyjdzie jeden, noo może dwa promienie słońca, jest to dość zadziwiające (tak, chodzi mi o Polskę).

Zwłaszcza, że w Japonii słońca nie jest jak na lekarstwo (tak jak w Polsce). W lipcu na przykład, media ze zgrozą liczyły dni z rzędu z małą ilością słońca (mniej niż 3h dziennie). Zatrzymałam się na 20 – rekordowej liczbie! 20! Dla Japończyków był to szok i niedowierzanie. Jak w Polsce nie ma słońca 20 dni z rzędu, to oznacza, ni mniej ni więcej, że dopiero jest koniec października, jeszcze tylko 150 kolejnych dni i będzie i słońce i wiosna. O ile nie spadnie znowu śnieg.

Owszem, Japończycy chronią się przed słońcem, jak mało kto: zakrywające ciało ubrania, łącznie z rękawiczkami (a wierzcie mi, że przy 45 odczuwalnych stopniach (w wyniku lejącego się żaru z nieba) i wilgotności 90% trzeba mieć jaja z żelaza, żeby je założyć), parasolki chroniące przed promienimi UV, kapelusze i daszki wyrwane jak z teledysku Madonny z lat 80-tych. Wszystko to tak, ale okulary nie.

Nie żeby okulary nie byly dostępne. Wręcz przeciwnie, można je kupić nawet w sklepie ze wszystkim za 100 jenów (około 3,5 PLN). Ja np. takie mam, trochę parują i zupełnie nie spełniają swojej funkcji, ale kosztowały tylko 100 jenów. Każdy by się skusił, wiadomix.

Ponoć, Japończyk w okularach przeciwsłonecznych czuje się zbyt dziki, wyzwolony, szalony. A komu jak komu, ale Japończykowi to nie przystoi!

A obcokrajowcowi to w sumie nawet pasuje. I tak dla Japończyka jest już pozbawiony wszelkich manier. Czy do tego będzie dziki, to już naprawdę nie ma najmniejszego znaczenia. I tak już dawno został przekreślony. Dokładnie, w dniu swoich narodzin, kiedy to nie urodził się Japończykiem.

Coraz bliżej święta

My już mamy święta! Może trochę wcześnie, zwłaszcza jak na kraj, w którym nie obchodzi się Bożego Narodzenia, ale nie ma się co czepiać. To jest kompletnie nieistotny szczegół.

I może Japonia wychodzi nagle na nadgorliwego ucznia, który odrabia zadanie z dwoma z gwiazdkami, z przedmiotu, którego nie ma w szkole.

I może wygląda to na historię z życia wziętą przytaczaną przez mojego tatę, która brzmi ni mniej ni wiecej: jeszcze Maciek w dupie, a już mu kaszę studzą.

Ale nie ma co się naśmiewać, boczyć i wymądrzać, tylko w przyszłym roku wywiesić dekoracje świąteczne w sierpniu. A niech wiedzą, że nie daliśmy się zrobić w bambuko kolejny rok z rzędu!

Kosmetyki

Japonia to kosmetyczny raj. Jest tu wszystko i ponoć co jedno, to lepsze. Kosmetyki do makijażu (w tym za jasne dla nie-Japonek podkłady i sto rodzajów eyelinerów, które ja, bez względu na kształt, choćbym nie wiem jak próbowała, zawsze wsadzę sobie do oka, a którymi Japonki pomalują się w jadącym pociągu w 2 sekundy), maseczki, kremy, peelingi, żele oczyszczające i setki innych rzeczy, które nie mam pojęcia do czego służą i co się z nimi robi. A „sposób użycia” po japońsku wcale nie pomaga.

Większość popularnych kosmetyków można dostać w japońskiej sieciówce drogeryjnej Matsumoto Kiyoshi. Jest ich mnóstwo wszędzie. Jedyny problem jest taki, że czasem nazwa napisana jest w katakanie i można przejść obok sklepu zupełnie nieświadomie klnąc pod nosem, że Google nie zaktualizował mapy, po tym jak go zamknęli.

Jednym z kosmetycznych must have w Japonii jest olejek kameliowy (tsubaki), którego gejsze używały do pielęgnacji skóry i włosów. Jest dostępny w opcji 100% olejku, ale też jako składnik innych kosmetyków.

Niestety, nie za bardzo znam się na kosmetykach, używam absolutnego minimum, ale nawet z tym nie zauważyłam spektakularnej poprawy mojej urody odkąd mieszkam w Japonii. Liczyłam na co najmniej, ładniejszą cerę, pełniejsze usta i brak obwisłej skóry na brzuchu po ciąży. No w końcu skoro takie cuda to powinno zadziałać na wszystko. Czasem się zastanawiam czy chodzi o to, że jestem tak piękna, że bardziej się nie da 🤔 Potem jednak alkohol ze mnie schodzi i dochodzę, nieśmialo, ale jednak, do wniosku, że chyba może jednak prawdopodobnie ewentualnie chodzi o to, że co najmniej kilka razy w tygodniu zasypiam na kanapie albo usypiając bąbelka bez zmywania makijażu, a raczej jego żałosnych resztek. A w takim wypadku, to nawet wódka z tsubaki nie pomoże.

Chciałabym Wam tu wjechać z serią #najlepszejapońskiekosmetyki ale tak jakby, nie jestem kompetenta. Zresztą nawet jak kupię sobie jakiś szałowy kosmetyk, co niby odmieni moje życie na zawsze, zazwyczaj zapominam o nim na parę miesięcy. A umówmy się, w tym wieku, parę miesięcy to jak lata i nikomu tutaj taka recenzja nie będzie już potrzebna kiedy ja sobie o nim przypomę. Dlatego zachęcam gorąco do zakupu japońskich kosmetyków na własną rękę. Może akurat Wam uczynią cuda. Pewnie nie, ale nadzieja umiera ostatnia. Zawsze.

Pizza

Zamówiliśmy pizzę. Taka nutka szaleństwa przy piątkowym wieczorze (u nas już przed 23:00). Zamówienie złożyliśmy przez aplikację, która działa po angielsku, bo niestety przez telefon, nie znając japońskiego, nie ma szans się dogadać. Wiem co mówię, próbowaliśmy, jak zresztą chyba każdy naiwny expat na początku swojego pobytu w Japonii.

Pizza miała przyjechać między 18:30 a 18:45. Przy czym jesteśmy w Japonii, więc 18:30 to tak naprawdę ostatni dzwonek.

O 18:45 dostawcy ani widu ani słychu. Wymyślając nie taką żałosną, jak się później okazało, wymówkę, że niby dostawca nie może znaleźć naszego bloku, wyszliśmy czekać na niego na zewntąrz. Wszyscy troje, a jakżeby inaczej. Kto ma dziecko ten wie, że wyjście w pojedynkę po cichaczu graniczy z cudem. I tak czekamy, we trójkę, srogo głodni na schodach na dostawcę, który nagle pojawia się na skuterze i niemalże bezczelnie mija nas, nawet nie zerknąwszy w naszą stronę! Na dodatek, wjeżdzając na próg zwalniający, gubi pizzę! Nasza kolacja w czarnej torbie spada ze skutera, a dostawca znika.

Zgarniamy pizzę i czekamy na dostawcę. Może zaraz wróci. Po 5 minutach rezygnujemy, z czekania, nie z pizzy, wracamy do domu i po sprawdzeniu czy aby na pewno to nasze zamówienie (w sumie to zjemy już wszystko) wciągamy pizzę. Co ciekawe, zamówienie w aplikacji ma status dostarczonego. Przypadek?

W międzyczasie dzwonimy do pizzerri, żeby powiedzieć, że my mamy już tę pizzę i niech przyjadą po torbę i pieniądze. W sumie to tak pro forma, bo wiadomo, że nas nikt nie zrozumie. Nie chcielibyśmy jednak trafić do więzienia za kradzież pizzy. W końcu to Japonia, a tutaj wszystko jest możliwe.

Po niemalże dwóch godzinach przyjeżdża pan z pizzą. Nieco zaskoczony patrzy na torbę i słucha wyjaśnień. Zakłopotany przyjmuje pieniądze, przeprasza 5 razy i proponuje pozostawienie przywiezionej pizzy. Tym razem za free.

Wydawałoby się zabawny odcinek przygód Jasia Fasoli z pizzą. A jednak nie. To po prostu nasze życie.

Macierzyństwo

Bycie matką jest przerąbane. I nie chodzi o nieprzespane noce, wieczne zmęczenie, nieustanne poczucie winy czy codzienne dylematy. Najgorsze są złote rady i komentarze wyjęte prosto z dupy.

Patrząc na japońskie matki ewidentnie widać, że nie czytają polskiego Internetu. A szkoda. Bo wiedziałyby co i jak z tym macierzyństwem. A mają na sumieniu parę rzeczy, które wywołałyby burzę i w necie i na polskich ulicach.

Polski Japończyk

Wychodzą dziś chłopaki z domu na spacer, a tu nagle podbija do nich Japończyk i zapytuje w te słowa (cytat oryginalny):
Mówicie po polsku? 🤯🤯🤯

Okazało się, że Pan pracował kiedyś w Polsce. A teraz mieszka w naszym bloku. Niestety, nie udało się więcej dowiedzieć, bo syn, pierwszy raz widząc Japończyka mówiącego po polsku, był w takim szoku, że postanowił się po angielsku ewakuować. Szybko.

Nasuwają się dwa wnioski:

➡️ Szkoda, że my nie będziemy mogli tak zagadać, jak kiedyś spotkamy Japończyka w Polsce. Bo niestety, z 10 wyrażeniami, które po japońsku opanowaliśmy, nie da się przeprowadzić rozmowy. Żadnej. Chyba, że będzie obejmowała tylko przepraszanie i dziękowanie.

➡️ Albo chłopaki wyglądają na typowych Januszy z Polski (całkiem prawdopodobne) albo (znowu) jesteśmy atrakcją i wieść, że w bloku mieszkają Polacy, rozniosła się już po osiedlu. Bo polskiej flagi i hasła Polska dla Polaków nie zdążyliśmy jeszcze wywiesić na balkonie 😉

*Wszystkie teksty pochodzą z naszego Instagrama i/lub Facebooka, gdzie oczywiście, okraszone są zacnym zdjęciem lub wideo.

Dodaj komentarz