Jak zostaliśmy wykurzeni z mieszkania w Japonii?

O naszym konflikcie z sąsiadami wiedzą już chyba wszyscy nasi znajomi, zarówno w Polsce, jak i w Japonii. Z naszego wyboru. Z nie naszego wiedzą o tym mieszkańcy naszego poprzedniego bloku, mój pracodawca i główny kontrahent firmy, w której pracuję. A także wszyscy inni, o których nie mamy pojęcia. Teraz dowie się o tym cały Internet, a kto jak kto, ale Internet nie zapomina. Niestety, nie zapomnimy o tym też i my.

Rozdział I – Witamy w Japonii

Mieszkanie wynajęte przez firmę, która mnie zatrudniła idealnie opisuje słowo zajebiste. Duże, przestronne, z widokiem na zatokę tokijską z 11 piętra. Po prostu marzenie. Takie w stylu szczęka opada jak się do niego wchodzi. Przynajmniej moja. A jak pamiętacie, jestem człowiekiem luksusu i splendoru. Niestety, po pewnym czasie, i to całkiem szybko, mieszkanie stało się naszym koszmarem.

Zaczęło się niewinnie, ale szybko, bo już po pierwszej nocy od przyjazdu, podczas której rzekomo, przestawialiśmy meble. Trzeba pamiętać, że mieszkamy w Japonii więc sąsiad nie przyjdzie powiedzieć bezpośrednio Panie ciszej. Skarga wpłynęła więc do agencji, od której mieszkanie zostało wynajęte, a następnie do mojej firmy. Ogólnie rzecz biorąc: jeszcze nie zaczęłam pracy, a już miałam w niej siarę. Cudowny początek.

Rozdział II – Początek

Kolejne skargi wpływały regularnie, co kilka dni, a wszystko przechodziło przez agencję i moją pracę. Jak się domyślacie, nie było to super komfortowe położenie. Czasem również dostawaliśmy listy napisane łamaną angielszczyzną bezpośrednio od firmy zarządzającej budynkiem, np. do skrzynki. Dwa razy także, o dziwo, sami sąsiedzi pofatygowali się osobiście, ale oprócz footstep z ich strony i sorry z naszej nie za bardzo było o czym gadać. Podczas jednej z ich przemiłych wizyt spieszyliśmy się na autobus więc potraktowaliśmy ich, a dokładniej ja, dość chłodno. Więcej więc nie przyszli. Skargi jednak składali dalej. Nadal regularnie, co parę dni. Przeszkadzało im to, że chodzimy za głośno po mieszkaniu. Ale były też skargi na płacz dziecka i to, że słychać je przez otwarte okno. Owszem, budynek był nośny. Ale to nie nasza wina. Fakt, że w tym czasie odwiedzali nas znajomi, zupełnie nie pomagały załagodzić sytuacji.

Notoryczne skargi ciągnęły się do listopada. Pewnego dnia, dowiedzieliśmy się, że sąsiedzi wywlekli nasz konflikt na radzie mieszkańców osiedla. Chcieli, żeby wspólną decyzją, coś z nami zrobiono, najlepiej wywalono nas z mieszkania. Jako, że mieli już opinię lekkich świrów nie tylko w naszych oczach, rada mieszkańców stwierdziła, że mają się bujać, bo oni nie mogą się do międzysąsiedzkiego konfliktu wtrącać. To nasza prywatna sprawa. Zdaje się, że to jeszcze bardziej rozzłościło sąsiadów. Nie chcieli rozmawiać z nami bezpośrednio, z tłumaczem, żeby jakoś się dogadać. Za to chętnie porozmawiali z moimi szefami, opowiadając niestworzone historie, że jesteśmy głośnymi dzikusami, mieszka nas tam cała chmara i, cios poniżej pasa: dziecko jest zaniedbywane i płacze całymi dniami. Najpewniej siedzi samo w domu (półtoraroczne wówczas!) więc chyba poinformują urząd miasta, żeby zajęło się sprawą. Ja byłam przerażona i jedyne czego wtedy chciałam, to uciec z tego mieszkania. Znajoma Japonka przekonała nas jednak, że w razie czego, ona zajmie się rozmowami z urzędem miasta. A generalnie to mogą nam naskoczyć. Ja mam tendencję do dramatyzowania i puszczania wodzy fantazji, więc wspólnie zadecydowaliśmy, że w mieszkaniu zostajemy. Tak też zrobiliśmy. Niestety.

Oczywiście, jako, że pracuję z normalnymi ludźmi, wszyscy twardo stali po naszej stronie. Podczas wspomnianej rozmowy, doszło nawet do ostrej wymiany zdań. Bardziej wzburzona był zdecydowanie mój pracodawca, gdyż sąsiadka, przez niemalże godzinną konwersację, mówiła spokojnym, pasywno – agresywnym, doprowadzającym do szału głosem. Wiem, bo przy początku byłam obecna. Resztę sobie darowałam.

Rozdział III – Cisza przed burzą

Po nieudanej próbie zniszczenia nas, przez jakieś 5 miesięcy był spokój. Jeśli zdarzały się skargi, to były sporadyczne. Może sąsiedzi zaczęli brać mocniejsze leki, może wsadzali korki w uszy, a może po prostu stwierdzili, że nikt nie chce im pomóc, więc nic nie wskórają. Zwłaszcza, że chwilę wcześniej, mieliśmy spotkanie z firmą zarządzającą osiedlem, której przedstawiciele również zasugerowali nam, że sąsiedzi są nienormalni i nic nie mogą nam zrobić. Nawet jeśli nas pozwą za hałas, to i tak nie wygrają w żadnym sądzie, dlatego że generowane przez nas dźwięki są na standardowym poziomie. Taką samą informację zwrotną dostali, zdaje się, sąsiedzi, bo firma zarządzająca osiedlem kazała im spadać na drzewo i więcej nie chciała przyjmować ich skarg. Do maja był więc względny spokój. Chociaż z tyłu głowy mieliśmy cały czas, żeby ostrożnie chodzić po mieszkaniu. I jak tylko się dało, wychodziliśmy z niego. Dopiero z perspektywy czasu widzę jak bardzo chore to było.

Zasada niemożności zrobienia czegokolwiek nam, działała też w drugą stronę. Czyli nikt nie był w stanie w żaden sposób ujarzmić sąsiadów.

Rozdział IV – Rozgrzewka

Koszmar zaczął się w maju. Chyba źle na nich podziałała wizyta rodziny. Naszej. Chociaż ich też uczuliliśmy na ciche chodzenie. Tym razem, skargi opierały się głównie na hałasie generowanym przez syna. Za dużo biegał. I godzina nie miała tu znaczenia. Skargi były rano, w ciągu dnia i wieczorem. Na tygodniu i w weekendy. I mówimy tu o godz. 9 rano, a nie 6 i 20.00 a nie 23.00. Skargi były co kilka dni. Za każdym razem składano je do ochroniarzy, którzy informowali nas o tym albo osobiście albo przez domofon. Staraliśmy się, żeby syn nie biegał po mieszkaniu, ale kto miał dwuletnie dziecko w domu wie, że trudno ciągle je kontrolować i sprawić, żeby poruszało się po cichu. A nie jesteśmy też zwolennikami przywiązywania potomstwa do kaloryfera. Takie metody wychowawcze jakoś do nas nie przemawiają. Po pewnym czasie, dokładnie wiedziałam kiedy ktoś zapuka do naszych drzwi ze skargą. Wystarczyło, żeby syn przez mieszkanie przebiegł raz, a za 10 minut już słyszeliśmy dzwonek do drzwi. Skargi były już prawie codziennie, a nawet kilka razy dziennie. Jak tylko słyszałam dźwięk dzwonka to sztywniałam. Znienawidziłam to mieszkanie całym sercem. Nie chciało mi się do niego wracać. Nie pomogła, niestety nasza dwutygodniowa nieobecność. Jak tylko wróciliśmy z wakacji, wszystko zaczęło się od początku. Staraliśmy się więc wyjeżdżać na każdy weekend i jak najmniej przebywać w mieszkaniu. Cała ta sytuacja źle wpływała na nasze samopoczucie (głównie moje) oraz postrzeganie Japonii, którą zaczęliśmy nienawidzić. Nie chcieliśmy się dać ot tak wykurzyć, bo z jakiej racji. Więc trwaliśmy tak w tej beznadziejnej sytuacji.

Pewnego dnia, zadzwonił dzwonek do drzwi, a za nimi stał syn sąsiadów. Prosił, łamanym angielskim i gestami, żebyśmy byli cicho, a właściwie nasz syn. Po usłyszeniu, że tak się nie stanie, zaczął krzyczeć, że zadzwoni na policję. Dorzucił też coś, że skoro jesteśmy w Japonii to powinniśmy mówić po japońsku. Tylko mój stoicki spokój uratował go przed dostaniem od Maćka w twarz. Wiedzieliśmy, że policja w tej sprawie nic nie zdziała, ale gong w paszczę nieletniego raczej nie podziała na naszą korzyść. Zaczęło nas martwić ich agresywne zachowanie. Zgłosiliśmy incydent na policję, żeby w razie czego, został ślad awantury w jakichś dokumentach. Mniej więcej w tym samym czasie, w drzwiach i w skrzynce pocztowej, dostaliśmy napisane po angielsku kartki A4 z komunikatem: Children, don’t run. Prawda objawiona, jakbyście nie wiedzieli. Przekażcie ją swoim dzieciom, może one też nie wiedzą.

Sytuacja z każdym dniem narastała do absurdalnych rozmiarów. W pewien weekend, ochroniarz z osiedla poinformował nas, że sąsiedzi proszą nas o ciszę w ten weekend, bo ich syn jest chory. Zastanawialiśmy się, czy zadzwonili też do urzędu miasta, bo na niedzielę planowana była największa impreza na dzielni połączona z pokazem fajerwerków. Najwidoczniej się na to nie pokusił. Albo prośby nie podziałały, bo impreza się odbyła.

Mniej więcej wtedy, dowiedzieliśmy się też, że sąsiedzi poinformowali głównego kontrahenta mojej firmy o naszym zachowaniu, tj. dzikim hałasie. Na szczęście, kontrahent powiedział, że nie może się w to mieszać, ale, jak wiadomo, smród pozostał.

Rozdział VI – Kulminacja

Powyższe wydarzenia chyba po raz kolejny bardzo rozwścieczyły naszych sąsiadów i postanowili, że tym razem, muszą wziąć sprawy w swoje ręce tym razem konkretniej i bez zbędnych ceregieli. I tak też zrobili. 6 sierpnia, w urodziny Maćka, kiedy wróciliśmy z urodzinowej kolacji około 21.00, znaleźliśmy w drzwiach list. Napisany był łamanym angielskim, a jego tłumaczenie brzmiało następująco:

Są zasady w tym budynku.

Nie biegajcie po mieszkaniu!

Nie róbcie hałasu!

Jesteście głupi?

Jeśli nie będziecie postępować według zasad, spowodujemy, że Twoja żona zostanie zwolniona. Będziecie musieli wrócić wkrótce do swojego kraju.

I zobaczycie krew swojego syna.

Nie szastam takimi słowami na lewo i prawo, ale listem sąsiedzi udowodnili, że nie dość, że są świrami zdolnymi do wszystkiego, to jeszcze są rasistami. Przerażeni zadzwoniliśmy do dziewczyny z pracy, która poradziła nam zadzwonić na policję. Tak też uczyniliśmy. Na szczęście, na infolinii można dogadać się po angielsku. Po 15 minutach przyjechał jeden patrol spisać zeznania. Potem przyjechał drugi patrol w osobie pana w cywilu z kaburą u pasa. Przesłuchali nas (za pomocą translatora) oraz zdjęli odciski palców. Istne Kryminalne Zagadki Tokio. Niestety, nie było to wszystko zaaranżowanym prezentem urodzinowym. Ani nie było śmieszne.

Przez półtora roku przeszukałam chyba wszystkie fora i grupy w Internecie. Przeczytałam mnóstwo podobnych historii obcokrajowców w Japonii, które, bardziej lub mniej, podtrzymywały mnie na duchu. Ale ten list z pogróżkami pobił wszystko. Zwłaszcza, że chodziło o nasze dziecko. Nie mogliśmy być pewni co ktoś piszący taki tekst, może zrobić. Postanowiłam, że się wyprowadzamy. Bez względu na koszta, które przy wynajmie mieszkania w Japonii są spore (i które w tej sytuacji musieliśmy ponieść z własnej kieszeni), bez względu na burdel związanym z przeprowadzką. Byle już tam nie mieszkać. Jak na mnie, to było za dużo.

Rozdział VII – Wyprowadzka

W 3 tygodnie zmieniliśmy mieszkanie. Właściciel felernego lokum, który na pewnym etapie został poinformowany o sprawie i nawet miał wykonać jakieś prawne kroki, żeby sąsiadów uciszyć, ale finalnie z nich zrezygnował, pozwolił nam na krótszy okres wypowiedzenia. Dziewczynie z pracy udało się znaleźć nam mieszkanie, mimo, że w trakcie tych 3 tygodni, przez ponad tydzień wszystkie agencje mieszkaniowe były pozamykane z racji świąt. Warunkiem nowej miejscówki był parter i minimalna ilość sąsiadów dokoła. Takie też udało się znaleźć. Maciek nie był przekonany bo: że niby za małe, nie takie fajne, trochę za niskie (czasem wali głową w futrynę). Ja jednak była zdeterminowana. Mimo, że nawet go nie widziałam. Czymże jest kilka zderzeń z futryną w porównaniu ze spokojem ducha. Zresztą Maciek z większym luzem i dystansem podchodził do całej sprawy z sąsiadami. Jemu miesiąc więcej w poprzednim mieszkaniu nie robił różnicy. Mi kolosalną. Więc wspólnie stwierdziliśmy, że nie ma na co czekać, szukać innego mieszkania i kombinować. Wyprowadzamy się.

Jedyną moją obawą było to, że nowe mieszkanie jest blisko poprzedniego lokum i szaleni sąsiedzi mogą nas stalkować. Zwłaszcza, że sprawę zgłosiliśmy na policję. O całej sprawie poinformowaliśmy też Ambasadę polską, na wszelki wypadek. Jak się okazało ostatnio, niestety, policja nic nie znalazła. Wyobraźcie sobie, że na liście z pogróżkami nie było żadnych odcisków palców. Sąsiedzi się wyparli, wiadomo. A policja ma w takiej sytuacji związane ręce.

Owszem, możemy sąsiadów pozwać do sądu, ale wiadomo, że może się to ciągnąć latami i być kosztowną zabawą. Policja nie może nam sporządzić żadnego raportu na tym etapie (jak i na każdym innym), a tylko wówczas Ambasada może interweniować w kwestii kolejnych kroków. Pewnie nic już nie wskóramy. Niby policja gotowa jest rozmawiać z Ambasadą przez telefon w celu udzielenia wszystkich informacji, ale jeszcze nie wiemy czy Ambasada ma na to ochotę… Chyba trochę też już nie chce nam się walczyć z wiatrakami. Bo na razie tak to wygląda. A to już nie pierwszy raz kiedy przekonujemy się na własnej skórze, że sprawiedliwość to legenda.

Najważniejsze jest jednak, że już tam nie mieszkamy. Odkąd wprowadziliśmy się do nowego mieszkania, zdałam sobie sprawę, jak bardzo ta cała sprawa wpływała na nasze życie. Na postrzeganie Japonii i życia w niej. Żałuję, że tak długo czekaliśmy na decyzję z wyprowadzką. Jeszcze przez długi czas, w nowym miejscu, wzdrygałam się na dźwięk dzwonka i obawiałam się skarg od sąsiadów. Na szczęście na razie, nic takiego nie ma miejsca.

Żeby nie było, wszyscy znajomi japońscy, zgodnie potwierdzają, że ta sytuacja nie była normalna. Podobnie jak sami sąsiedzi. Byli mocno przerażeni ich zachowaniem i listem. Dzielnie też nas wspierali w bitwach i pomagali jak mogli. Niestety, niewiele dało się zrobić.

Kilka dni temu dowiedzieliśmy się, że właściciel byłego mieszkania, zastanawia się nad jego sprzedażą. Stwierdził, że chyba nie chce do niego wracać. Nie zdziwiłabym się jakby było to wynikiem spotkania z sąsiadami i wybadaniem całej sytuacji. Co ciekawe, kupił je na wynajem, z zamiarem wprowadzenia się po powrocie do Tokio (teraz mieszka poza). On sam nigdy tam nie mieszkał. Byliśmy jego pierwszymi. I jak się okazało, chyba jedynymi. Kiedy koleżanka z pracy, japoński Krzysztof Rutkowski z zamiłowania, dowiedziała się o tym, przeszperała Internet i znalazła ogłoszenie sprzedaży mieszkania. Czyli decyzja już zapadła. W trakcie całego konfliktu dochodziły do nas informacje, że poprzedni lokator, z zarazem właściciel mieszkania, również miał problemy z sąsiadami. Ale finalnie, nikt tego nie potwierdził.

Od wprowadzki do obecnego mieszkania minęło 3 miesiące, a mnie, pisząc ten tekst, trzęsą się ręce. Ja, wbrew pozorom, jestem mięczakiem i takie rzeczy mnie strasznie psychicznie rozwalają. Wiem, że wiele innych osób poszłoby na wojnę ze świrami, ale z całą moją miłością do emigracji, tutaj nie jesteśmy u siebie, nie znamy języka i szanse na to, że ktokolwiek spojrzy na nas przychylnym okiem w takim konflikcie są nikłe. Zresztą, jedyne o czym marzyłam to z radością wracać do domu. Dziś już tak właśnie jest.

6 Replies to “Jak zostaliśmy wykurzeni z mieszkania w Japonii?”

  1. Współczuję bardzo takiej sytuacji. Oczywiście skala nie do porównania, ale trochę mi przypomina jak miałam współlokatorkę Niemkę kiedyś, która obsesyjnie wietrzyła mieszkanie (otwarte okna nawet w zimie non stop), żeby nie było pleśni. Kiedyś znalazła skrawek skórki ogórka na blacie w kuchni, którego najwyraźniej nie zauwazylam sprzatajac po sniadaniu i wysłała mi wiadomość z dokładnym opisem przewinienia i skarga, mówiac że ma nadzieje, że to się więcej nie powtórzy (!). To oczywiście działo się co chwila – sweter zapomniany na kanapie jak wyszlam z domu (o zgrozo), łyżeczka po kawie w zlewie nie umyta natychmiast itp itd W rezultacie sprzatalam wszystko natychmiast po uzyciu i przywracalam do pierwotnego stanu myjac patelnie nawet jesli np nie skonczylam jeszcze jesc sniadania, a i tak zawsze popełniałam jakieś „przestępstwo” takie jak na przykład zamknięcie okna, bo mi zimno. Zaczelam bac sie smsow od niej prawie jak wy dzwonka ;o

    1. Dzięki 🙂 Nooo takie sytuacje są chore. Po komentarzach tu, na Facebooku i IG widzę, że mnóstwo ludzi ma problemy z siąsiadami. To jakaś plaga, bez względu na adres ;(

  2. Przez 28 lat mieszkałem w kamienicy w okolicy, która przez wiele osób uznawana była za getto. Dla mnie, zwykłe podwórko, zwykli sąsiedzi, zwykła okolica z niezwykłymi zasadami społecznymi. Dorastanie w takim miejscu uczy wiele. Jak reagować, a często nie reagować, o ile dbało się o równy zgryz. Nie tylko swój ale i sąsiadów. Choć była to kamienica i była to Polska, to z lewej słyszałem Radio Maryja odpalone na ostatniej belce głośności, bo jak Bozia mówi, to mówić ma głośno. Z dołu, tj. parteru (u was pierwszego piętra ;)) wieczny melanż z marnym hiphopem w tle. Z góry podstarzały sąsiad rzucający w nas dębową laską na klatce.
    Nikomu nie przyszło nigdy do głowy aby cokolwiek, komukolwiek zgłaszać. Jak miał z czymś problem, to wystukał to w kaloryfer lub odbił kilka kolejnych śladów kija od miotły na suficie. Życie w kamienicach, blokach posiada swoją specyfikę. Czy tego chcemy, czy nie, sąsiedzi często wiedzą więcej o nas, niż my sami.
    Nie będę prawił nad tym co uważam za słuszne i jak należało rozwiązać wasz problem, gdyż bylibyście na przegranej pozycji z faktu bycia obcym. Dobrze, że nie doszło do klepania po masce. Wasza wyprowadzka, zmiana otoczenia potwierdza regułę „mieć mniej, żeby mieć więcej”. Pamiętaj karma wraca 😉

    1. Piękne wspomnienia masz 🙂 Niestety, nie wszyscy specyfikę mieszkania w bloku i kamienicy rozumieją. I to jest bardzo smutne.
      „Mieć mniej, żeby mieć więcej” – pięknie napisane. I tak, też mocno liczymy na to karmę. A jak powszechnie wiadomo, karma is a bitch. I tego się trzymamy 😉

  3. Współczuję sytuacji. Dzięki za szczery wpis. Jeśli mogę dodać, to mimo, że mimo stereotypu ksenofobii Japończyków, nawiedzeni sąsiedzi zdarzają się wszędzie. Bez względu na narodowość.

    1. Niestety masz rację. I dzięki 🙂

Dodaj komentarz