Szorty – styczeń

Krótkie, nierzadko mrożące krew w żyłach historie z życia wzięte, zebrane w jednym miejscu.*

Shisu

Kiedy myślisz, że żyjesz na krawędzi, bo mieszkasz w Japonii, a do tego, pierzesz białe ubrania z kolorowymi, a wtem, i znienacka, na Ishigaki spotykasz młodego Francuza, który zarówno na pierwszy (jak i na 120) rzut oka to na wskroś i do bólu, artystyczna dusza, a którego planem na kończący się dzień było stworzenie rzeźby ze śmieci na plaży, to wiesz, że przegrałeś życie.

Jako że już pozamiatane, ale za późno na płacz nad rozlanym mlekiem, warto chociaż poobcować ze sztuką, żeby zatrzeć nieprzyjemne kłucie w sercu wyrażające żal za niewykorzystaną młodością. Albo zawał.

Na pomoc, ale jak się potem okazuje tylko z pozoru, przychodzą Shisu – strażnicy świątyń i domów, taki freestylowy, okinawski odpowiednik Komainu. Tylko i wyłącznie dla formalności napiszę, że lwo-psów, bo jest to wiedza podstawowa, którą każdy Polak wynosi ze szkoły wraz ze świadectwem ukończenia 8 klasy. Komainu występują zazwyczaj w stonowanych czyli, nie oszukujmy się, nudnych kolorach. Okinawskie Shisu natomiast cechują barwy nietuzinkowe, niebanalne i nieszablonowe. Czyli, jakby nie patrzeć i w którą stronę z zażenowaniem nie odwracać głowy, Shisu to wspomniny Francuz, a wszystkie inne – wiadomo. I nawet fakt, że tego zmieszanego, mokrego prania nie strzepuje człowiek przed powieszeniem na suszarce, nie uratuje sytaucji.

Ishigaki

Nigdy nie ciągnęło nas na tropikalne, japońskie wyspy, zresztą tak jak i do Japonii. Ale jako, że logika nie jest naszą mocną stroną, to obecnie mieszkamy w Kraju Kwitnącej Wiśni, a wakacje spędzamy na Ishigaki. Postępowanie z sensem jest już niemodne, jeśli byście się zgapili albo nie śledzili najnowszych trendów. Tak naprawdę, to zdecydowała niewielka odległość i względnie tani lot, jak na tę porę roku, jako że decyzje o wyjeździe podjęliśmy 3 tygodnie temu, ale nie ma co psuć tego pieczołowicie opracowywanego hipsterskiego imidżu.

Obawialiśmy się 100% Japonii, od której nawet tacy miłośnicy jak my muszą czasem odpocząć. Jak dobrze wiecie, kochamy japońskie zasady. Zwłaszcza te, które robią z nas nieogarniętych gaijinów wyciągniętych z dziczy do najbardziej kulturalnego i uporządkowanego kraju na świecie. I nawet to, że umiemy jeść widelcem nie robi tu na nikim wrażenia. Wręcz przeciwnie. Ale czasem chcemy dać od siebie odpocząć Japończykom, żeby po powrocie pokochali nas na nowo.

Ishigaki to jednak Japonia i nadal obsesyjnie ściąga się buty i segreguje śmieci. Ale jest kilka różnic, z powodu których nieustannie łapiemy się za głowy. Jedna z nich nie pozwala nam spać po nocach, bo przeszła nasze najśmielsze oczekiwania. Japończycy z Ishigaki są opaleni, a co gorsza, chodzą w krótkich koszulkach, spodenkach i klapkach! Na lądzie jest to nie do zaakceptowania. Jak tylko zaczyna się lato, ludzie okrywają się jeszcze skrzętniej niż w zimie, żeby uchronić się przed słońcem. Powód jest oczywisty: ponoć duża część Japończyków uczulona jest na słońce. Dziwnym trafem, ta przypadłość nie obejmuje mieszkańców tropikalnych wysp. Bo, żeby było jasne, turyści z Japonii na Ishigaki nadal okryci są od stóp do głów i nie można pomylić ich z lokalesami. Uczulenie, wiadomo.

A mieszkańcy wyspy?! Roznegliżowani jak na dobrym, włoskim bunga bunga. Sodoma i gomora. Wstyd. Ja nie wiem co się z nimi stanie po śmierci, ale do szintoistycznego nieba to oni na pewno nie trafią. Tak jak i my. Nie ma najmniejszych szans.

Budujemy pensjonat na Ishigaki 😉

W momencie, w którym pomyśleliśmy, że Japończycy są całkiem spoko i w sumie to może przesadzamy z tym, że tak diametralnie się od nich różnimy, do naszego pensjonatu przyjechali japońscy na wskroś Tokijczycy.

Pensjonat to może za dużo powiedziane. Nocujemy bowiem w dwupokojowym domu, obok którego we własnym, mieszkają właściciele całego przybytku. Klimat jest zupełnie niejapoński, bardzo zen, może nawet nieco hipisowski: przytulny wspólny pokój dzienny z instrumentami do grania, w tym okinawskim sanshin, bo może kogoś nagle najdzie ochota na przygranie ukochanego szlagieru, dzielona między dwa pokoje łazienka i ogromny ogród z palmami, wprost idealny na śniadanie i wieczorne posiadówki przy lokalnym piwie Orion. Do tej pory dzieliliśmy wszystko co wspólne z parą młodych Francuzów, mieszkających w małym domku, w których zachowaniu nic nas nie dziwiło. No może oprócz mocno artystyczno-hipsterskich zapędów , ale w końcu to Francuzi. Wiadomo. Im się wybacza wiele.

Aż zawitali Japończycy z Tokio.

Ubrani jak na miejskie, japońskie lato, łącznie z rajstopami i parasolką od słońca. Przy śniadaniu bezszelestni. Podczas rozmowy niesłyszalni. Zorganizowani do bólu, co widoczne jest nawet w poukładanych kosmetykach w łazience. Nie ma wątpliwości które są nasze, a które ich. Pasujący do tego miejsca jak i samej wyspy dokładnie tak jak my do Japonii. Czyli wcale.

Dobrze, że są równie głośni Francuzi, bo znowu bym pomyślała, że jesteśmy dzikusami zza światów. Na szczęście widoki są tu totalnie niejapońskie, a więc takie jak my. Pasujemy zatem do tego miejsca idealnie. Nawet lepiej niż sami Japończycy. Półtora roku w Kraju Kwitnącej Wiśni, żeby się dowiedzieć, że trafiliśmy nie do tej części Japonio co trzeba.

Postanowione więc: zostajemy i budujemy pensjonat. Przyjedziecie? 😊

PS. No dobra, wiadomo, że wracamy do Tokio. Ale pomarzyć zawsze można.

Sakura 2020

Już jest! Najbardziej oczekiwana informacja roku czyli kalendarz tegorocznej Sakury – najważniejszego, corocznego wydarzenia w Japonii.
Hanami czyli oficjalnie podziwianie kwitnących wiśni, a w rzeczywistości upijanie się do nieprzytomności ze współpracownikami (na tygodniu) i znajomymi (w weekendy) zbliża się wielkimi krokami.

Turyści właśnie gorączkowo szukają najtańszych biletów lotniczych tudzież sprawdzają ceny przebukowania tych już zakupionych, żeby być częścią najbardziej magicznego, a zarazem niewyobrażalnie tłocznego (o czym akurat jeszcze nie mają pojęcia) spektaklu w Japonii.

Lokalesi natomiast planują już z kim i kiedy będą uprawiać hanami. W końcu niecałe 2 i pół miesiąca zleci nim się człowiek obejrzy. A kalendarze zapełniają się w zastraszającym tempie. Nic tak w końcu nie łączy jak wspólne szukanie wolnych 30 centymetrów najbliżej kwitnącego drzewa na rozłożenie piknikowego koca w parku Yoyogi.

Od tego momentu, agencja meteorologiczna regularnie aktualizować będzie sakurowy kalendarz, a Japończycy ze wstrzymanym oddechem, czekać na najnowsze wieści i na prędce zmieniać umówione spotkania.

Przyznam, że po oczekiwaniu na święta, wakacje i Nowy Rok zrobiło się jakoś smętnie. Na szczęście na ratunek przyszła Sakura. Znowu jest na co oczekiwać, a więc byle do 19 marca. No chyba, że coś tam się przesunie. W końcu nikt nie jest idealny. Już się nie mogę doczekać tego tłoku, przez który może przez 10 sekund uda dojrzeć się choćby jednego kwitnącego kwiatka.

Dla porządku: pierwsze kwiaty wiśni można będzie podziwiać:

w Tokio: 19 marca
w Kioto: 23 marca
w Osace: 25 marca

Pełny rozkwit czyli opcja na bogato przypada na około tydzień później.

Mail od Ghosn’a wpadł do SPAM-u

Śladem Yamahy, która odcina się od całej sprawy przypominając na swoim Twitterze, że futerały są przeznaczone na instrumenty, a nie ludzi, my równiez postanowiliśmy zabrać głos.

Po kilku tygodniach od wydarzenia, którym obecnie żyje cała Japonia, w końcu poczuwamy się do zdementowania wszystkich plotek jako żebyśmy pomagali Carlosowi Ghosn’owi uciec z Kraju Kwitnącej Wiśni. Przyznajemy, że mamy zasoby ludzkie, finansowe, a także spryt i doświadczenie do przeprowadzenia takiej akcji, ale tym razem to nie my. A szkoda. Bo taka głośna sprawa mogłaby napędzić nam nowych czytelników.

Owszem, Carlos wysłał do nas maila z zapytaniem ofertowym, ale niestety, ten wpadł do spamu. Troszkę żal, ale widocznie tak miało być.

Mądry Polak po szkodzie. Morał z tego może być tylko jeden: sprawdzajcie zawsze skrzynkę ze spamem.
😉😉😉

Jak karmione są matki po porodzie w Japonii

W zeszły piątek nasza koleżanka Japonka urodziła synka. Parę dni później Maciek odwiedził ją w szpitalu jako dumny reprezentant naszej rodziny. Niestety, nie mogliśmy wybrać się we trójkę, bo dzieci spoza rodziny nowo upieczonej mamy nie mogą wchodzić na oddział, a nijak się nie dało oszukać, że Lepcio jest Japończykiem. Chociaż przyznam, że były pokusy na podjęcie prób zamaskowania jego niejapońskości.

Było to nielada wydarzenie. Oczywiście, mowa o wizycie w szpitalu. Chociaż sama ciąża i poród również. Między innymi dlatego, że była to pierwsza japońska ciąża, z którą mieliśmy styczność. Oczywiście owej koleżance zadałam milion pytań na ten temat więc mam ogólny zarys jak to wszystklo wygląda w w Japonii. Chyba nie muszę dodawać, że zupełnie inaczej niż w Polsce. Skrzętne limity przytycia kontrolowane przez położne w trakcie ciąży czy płatny, i to wcale niemało poród, który pokrywa otrzymane później „becikowe” z urzędu miasta to tylko część z zaobserwowanych różnic.

Podczas owej wizyty, na nieszczęście NFZ, Maciek trafił na porę kolacji. Do głowy szybko przebiły mu się więc obrazki pełnowartościowych posiłków, którymi byłam raczona po porodzie podczas wizyty w szpitalu w Polsce. O ile pamiętam, zaprezentowany na zdjęciu przysmak dostałam na śniadanie. Kolacja jednak nie różniła się zbytnio. No może była trochę skromniejsza, bo w końcu niezdrowo jest najadać się na noc.

Trzeba przyznać, że pomijając wszystkie nieciekawe aspekty ciąży i porodu w Japonii, jedzenie w szpitalu mają jednak trochę lepsze 🤔

Roznegliżowane psy

W Japonii robi się coraz zimniej, a więc sezon na psie wdzianka rozkręcił się na dobre. Trudno na ulicy spotkać, nie bójmy się tego słowa, GOŁEGO psa.

Właściciele pupilów prześcigają się w dobraniu najlepszych stylówek dla swoich psich pociech. Ogólnie królują wdzianka jednoczęściowe. Ale w ostatnią niedzielę mieliśmy okazję podziwiać czworonoga w nonszalanckim zestawie: bluza z kapturem i dżinsy 🤯🤯🤯 Chciałam zrobić zdjęcie, ale mnie zamurowało. Nie wiem czy dlatego, że pies był ubrany lepiej ode mnie (byłam w dresie) czy dlatego, że nie wiedziałam, że taki zestaw można kupić dla czworonoga. Chociaż kiedyś na wystawie sklepowej widziałam suknię ślubną i garnitur (w końcu psy też mają prawo wziąć ślub!) więc w sumie czemu nie bluza z kapturem i dżinsy 🤔

Miło, że Japończycy dbają o to, żeby ich psy nie marzły, ale trochę mnie martwi, że nasz syn na widok jedynego nieubranego psa wykrzyknął: o! pies z gołą dupą. Co najmniej, jakby po parku przechadzał się Yeti, a nie pies bez ubrania, co w innych krajach jednak jest normą. Owszem, spostrzeżenie było trafne. Nie martwię się zatem o jego zmysł obserwacji. Ale szkoda, że nie mogę tej „dupy” zgonić na przedszkole albo dzieci z placu zabaw.

Jedno jest pewne: kiedy wrócimy do normalnego świata, gdzie między innymi psy nie noszą ubrań, a wszyscy nas rozumieją, może być to dla nas wszystkich trudne doświadczenie. Chociaż kto wie, może do tego czasu ten hipsterski trend przywędruje do Polski, od razu w pakiecie z wózkami do wożenia czworonogów, a Lepciowi minie fascynacja słowem „dupa”. Chociaż na to jakoś nie liczę…

Opieka medyczna w Japonii

Japończycy mają swoje wady, ale opiekę medyczną ogarnęli elegancko. Przynajmniej jeśli chodzi o wersję podstawową (czyli bez szpitala). A jestem teraz bardzo w temacie, bo mam anginę 😭😭😭

Ale cofnijmy się najpierw parę lat wstecz.

W swoim życiu w Polsce u laryngologa byłam dwa razy. Za każdym razem u innego. Za każdym razem w Warszawie. Za każym razem prywatnie. Gdybym wiedziała, że laryngolog właściwie niczym nie różni się od internisty, czyli używa do zbadania pacjenta tych samych narzędzi (czyli żadnych) to bym sobie te wizyty odpuściła. Chociaż przyznaję, że każdy z laryngologów miał jakąś lampeczkę, ktorą poświecił mi tu i ówdzie przeprowadzając badanie. Aczkolwiek równie dobrze mógł mi zapleść warkocza. Wyszło by na to samo. Chyba, że laryngolodzy w Polsce mają jakieś specjalne moce np. Roentgena w oczach. W co jednak wątpię.

Jakież więc było moje zdziwienie kiedy laryngolog w Japonii wsadził mi do nosa, ucha i gardła kamerę. „A gdzie lampeczka i Roentgen w oczach?!” Chciałam wykrzyczeć mu prosto w twarz. Ale z kamerą w ustach bylo to nieco trudne. Nie twierdzę, że oglądanie swoich narządów od wewntątrz jest jakieś eksytujące, ale coś mi podpowiada, że jednak bardziej efektywne. Ale może się mylę.

Koszt takiej podstawowej wizyty u lekarza jest dość rozsądny jako że pacjent płaci 30%, a resztę pokrywa państwowe ubezpieczenie. Podobnie jest z lekami. Dla przykładu, moja angina kosztowała mnie do tej pory około 150 PLN, w tym wizyta, antybiotyk i 3 inne specyfiki. O dziwo! Nawet wiem na co, bo farmaceutka mówiła po angielsku.

Hitem jednak jest opieka medyczna dla dzieci, która jest całkowicie darmowa do 15 roku życia (dostępna od ręki, nie za kilka dni). Łącznie z lekami. 0 jenów. Albo złotych. Jak kto woli. Cudownie.

Oczywiście, żeby nie było, tę anginę zdiagnozowałam sobie jeszcze przed wizytą, przy pomocy Google. Do lekarza poszłam tylko po antybiotyki. Google jeszcze nie wypisuje recept. Nawet w Japonii. A szkoda. Oszczędziłoby mi to wiele upokorzeń jak choćby wtedy, kiedy symptomy musiałam niemalże wykrzykiwać do translatora w recepcji pełnej ludzi. U ginekologa.

Bo o tym, co nam dolega, trzeba powiedzieć recepcjonistce albo pielęgniarce, ktora przekazuje informacje lekarzowi. Oczywiście, Japończycy wypełniają formularze, ale wersji angielskiej często brak. I to jest chyba główny minus japońskiej opieki medycznej. Chyba, że ktoś lubi opowiadać gdzie i co go swędzi. Ja, tak jakby, nie bardzo.

Chiński Nowy Rok

Dziś rozpoczął się Chiński Nowy Rok. Ryzyko rozprzestrzenienia się chińskiego wirusa staje się jeszcze bardziej realne, jako, że Chińczycy podróżują teraz na potęgę. Niestety, do Japonii również 😳😷 Japończycy radzą sobie z tym problemem jak mogą. Inni lepiej, drudzy gorzej. Jak choćby japoński sklepikarz, który bez najmniejszych ceregieli wywiesił na drzwiach swojego przybytku kartkę z klarowną, nie pozostawiającą złudzeń informacją: wstęp dla Chińczyków wzbroniony.

Wcześniej zupełnie nie zdawałam sobie z tego sprawy, ale Chińczycy to zupełne przeciwieństwo Japończyków. Ich znakami rozpoznawyczymi są kolorowe ubrania w złym guście, trwała na głowie u Pań i towarzyszący im wszędzie, swędzący w uszy hałas. Dlatego zawsze lubie stanąć koło Chińczyka w Japonii. Wydaje się wtedy taka cicha i elegancka. Lubię to uczucie. Zwłaszcza, że szybko znika. Wraz z oddaleniem się Chińczyka.

Dla Chińczyków Nowy Rok musi być wielkim wydarzeniem, bo już na kilkanaście dni przed niezwykle ciężko z Chin zorganizować wysyłkę zakupionych rzeczy. Produkcja i transport dyktowane są więc Nowym Rokiem, o czym chińscy kontrahenci informują już na początku grudnia. W trakcie Chińskiego Nowego Roku, który trwa bagatela 2 tygodnie, fabryki są pozamykane, a produkcja wszelakich dóbr staje. Jednym słowem: choćby się paliło i waliło, nie da się niczego przyspieszyć. Co ciekawe, często zamknięcie fabryk się przedłuża, bo po Nowym Roku wielu pracowników do pracy już nie wraca ze swoich miast i wiosek. Bo w sumie po co. Trzeba więc znaleźć i wyszkolić nowych. Co się nie zawsze udaje i obiftuje w niezadowolonych klientów, bo szkolenia, tak jakby, nie zawsze wypalają.

Jeśli więc właśnie czekacie na jeszcze niewysłaną paczkę z Aliexpress, to wiedzcie, że jeszcze sobie na nią poczekacie 😉 Pamiętajcie również, że towar może być nieco niezgodny z opisem. Ale w końcu to Aliexpress. Taki dreszczyk emocji wpisany jest w każdy zakup.

Truskawkowa Coca-Cola

W Japonii trwa obecnie sezon na truskawki. Jest styczeń więc nie rozumiem skąd to zdziwienie. Normalna sprawa. Objawia się on między innymi dostępnością truskawkowych deserów na milion sposobów w restauracjach i cukierniach.

W tyle nie pozostała również Coca-Cola wypuszczając nowy smak. Wiadomo – truskawkowy. Dostępny tylko i wyłącznie w Japonii. Targetem są młode kobiety, które na co dzień Coca-Coli nie piją, ale na truskawkowy smak się skuszą. Czyli ja. I jakby nie patrzeć, chwyt marketingowy zadziałał. Swoją drogą ciekawe, że kiedy zauważy się w sklepie nowy smak Coca-Coli, której na co dzień w ogóle się nie pija, to nagle człowiek robi się podekscytowany jak Japończyk w kolejce i wie, że musi jej spróbować. Czyżby to piętno PRL-u?🤔

Zastanawiacie się pewnie jak smakuje truskawkowa Coca-Cola. Spokojnie. Przy smaku jabłkowym daliśmy Wam przepis na domowe przygotowanie tegoż smakołyku więc w przypadku truskawki nie zostawimy Was z niczym. Dobry life hack zawsze w cenie. A więc żeby dowiedzieć się jak smakuje Coca-Cola o smaku truskawkowym nie trzeba lecieć do Japonii. Wystarczy zjeść spleśniałą truskawkę. A następnie przegryźć ją dwoma łyżeczkami cukru. Voilà. I znowu, nie ma za co 😉

*Wszystkie teksty pochodzą z naszego Instagrama i/lub Facebooka, gdzie oczywiście, okraszone są zacnym zdjęciem lub wideo.

Dodaj komentarz