Japończycy mają różne sposoby spędzania wolnego czasu. Niektóre bardzo przyziemne jak kino (nuda), sport (jeszcze większa nuda) czy picie dużych ilości alkoholu (warte uwagi). Inne zaś, zupełnie odmienne od rozrywek, które znam albo których sama doświadczyłam. Można do nich podchodzić sceptycznie, można się nimi zachwycać, ale, cytując klasyka, jedno jest pewne: mają rozmach skurwisyny.
Love hotele
Love hotele, w dosłownym tłumaczeniu, to hotele miłości. W nazwie nie ma nic podchwytliwego – służą do uprawiania seksu. Znajdują się w całym Tokio, głównie w Ikebukuro, Shinjuku i Shibuyi. Jak można poznać, że akurat konkretny hotel jest tym love? Ano żadnej wiedzy tajemnej w tym nie ma. Po prostu, przed budynkiem, na tablicy z cennikiem, oprócz ceny za dobę (dla miłośników viagry albo szukających wrażeń słuchowych), jest również cena za kilka godzin albo opcję rest, czyli odpoczynek. Jak zwał, tak zwał. Generalnie, jeśli na tablicy jest kilka znacznie różniących się cen, to wiadomo, że jest to hotel miłości. Wierzcie mi, nie da się tego pomylić z normalnym hotelem. Zwłaszcza, jeśli love hotelu się szuka. I to nawet nie jakoś specjalnie.
W Shinjuku, lokalnej dzielnicy seksu i biznesu (z tym, że bez biznesu), rozsiane są one jeden obok drugiego. Można wybierać jak w ulęgałkach. Różne ceny, klimat, standard. Każdy znajdzie coś dla siebie. Pary w różnym wieku przechadzają się od jednego przybytku do drugiego, żeby znaleźć swoje gniazdko, w rozsądnej cenie, oczywiście. Potrzeba potrzebą, ale nie ma też co przepłacać. Byliśmy nawet świadkiem jednej rozmowy między Japonką a obcokrajowcem, którzy nie zdecydowali się na jeden z hoteli, bo było za drogo. Trafiła dziewczyna na gospodarnego gaijina, nie ma co. Po prostu, los na loterii! Ale z drugiej strony, nie ma się co dziwić chłopakowi. W trakcie naszej wycieczki po love hotelach (no co? każdy ma jakieś hobby) zdarzało się, że w niektórych miejscówkach została już albo sama drożyzna w opcji VIP albo w ogóle nie było nic wolnego. Widać tego dnia wisiało coś w powietrzu. Chyba, że zawsze tak jest. W co też jestem w stanie uwierzyć.
Najważniejsze jednak w tym wszystkim jest to, że wiele hoteli jest samoobsługowych. Nie trzeba zatem za każdym razem pytać recepcjonisty o cenę albo rodzaj dostępnego pokoju. A potem udawać, że wcale nie jest drogo, ale akurat zostawiło się zupę na gazie albo trzeba przeparkować samochód. I nic to, że przyjechało się metrem. Można bez żadnej żenady wyjść i sprawdzić kolejną miejscówkę. Genialne. Na maszynie wybiera się zatem pokój, płaci, odbiera klucze i hulaj dusza ile fabryka dała.
Ponoć Japończycy chodzący do love hoteli to albo pary, w których każda z osób mieszka z rodzicami i nijak nie da się tematu ogarnąć w domu. Albo kochankowie. Zresztą, ponoć Japończycy zdradzają się na potęgę. Nie wiem na ile jest to prawda, ale trzeba przyznać, że warunki mają do tego idealne. Aż żal nie skorzystać.
Salony gier
W centrach handlowych, podejrzewam, że wszystkich, ale jakoś jeszcze nie było okazji tego sprawdzić, zazwyczaj na ostatnim piętrze znajdują się salony gier. Ale nie to, że jedna maszyna, z maskotkami, które chwyta wielka łapa, upuszczająca zdobycz, dziwnym trafem, przy samym końcu. A obok smutny, samotny cymbergaj i latający słoń dla dzieci. Tutaj maszyn jest pińcet. Zabawki do wyciągnięcia są wielkości człowieka. A oprócz maskotek, można wytarmosić przeróżne gadżety, a nawet jedzenie. To znaczy można by było, gdyby nie była to jedna wielka ściema. Do tego są też maszyny do tańca, do uprawiania (imitacji) sportu, pseudo-instrumenty, jeżdżące samochody, zwierzątka i tysiąc innych rzeczy, z którymi nawet nie wiem co się robi. Jednym słowem czego tylko dusza zapragnie. Złota rada: omijać szerokim łukiem z dziećmi. Wymówka, że akurat nie ma się drobnych nie zadziała, bo zazwyczaj jest też maszyna do wymieniana banknotów na monety. Nie ma litości.
Podobne salony gier można też spotkać w różnych dzielnicach Tokio. Sporo jest ich w Shinjuku i Akihabarze, dzielnicy fanów mangi, anime i wszystkich innych rzeczy, których nie rozumiem. Chociaż, nieśmiało muszę przyznać, że kiedyś byłam fanką Czarodziejki z księżyca. Maciek natomiast zachwycał się Yattamanem, o Tsubasie już nawet nie wspominając. No cóż… Nikt nie jest idealny.
Maid cafe
Oprócz salonów gier i sklepów z elektroniką, głównie używaną, w Akihabarze jest też dużo maid cafe. Jest to ni mniej ni więcej, rodzaj knajpy. Wszystko spoko oprócz tego, że kelnerki są przebrane za pokojówki, mówią dziecinnym głosem, w tle leci japoński (czyli dziecinny) pop, a wszystko musi być kawai, czyli słodkie. I to level hard. Może i brzmi to jak idealne miejsce na urządzenie urodzin dziecku, ale jest to knajpa dla dorosłych. Z dziećmi, owszem można wchodzić. I przyznam, że z naszej trójki miejsce najbardziej przypadło do gustu Bąbelkowi. Było kolorowo, wszyscy się do niego uśmiechali, mówili, że jest kawai, a do tego dostał jakieś słodkie badziewie do picia. Czego chcieć więcej. Ale jednak to dorośli są klientami maid cafe. I to nie tylko mężczyźni. W kolejce, jak i przy sąsiadujących stolikach, byli też na oko dwudziesto i trzydziesto paroletni mężczyźni i kobiety. Wprawdzie wybrałabym inną rozrywkę na piątkowy wieczór. Ale nie ma co oceniać. W końcu sama w ten piątkowy wieczór tam byłam…
Wejście do maid cafe jest płatne. W @Home Cafe, do którego się wybraliśmy, opłata wynosiła 700 jenów za osobę, czyli około 26 PLN. Knajpa miała 7 pięter i tylko na jednym z nich nie było kolejki do wejścia. Jednym słowem: pusto to tam nie jest. Zgodnie z zasadą, można zostać maksymalnie godzinę. Ale jak ktoś się zasiedzi, o co, wiadomo, nie trudno, to nikt go siłą nie wyrzuci. Niestety, w maid cafe nie można robić kelnerkom zdjęć (chyba, że za dodatkową opłatą). Zresztą, dziewczyny reklamujące knajpy na uliczkach Akihabary, również przebrane za pokojówki, też niechętnie pozują do fotek.
Ogólny zamysł maid cafe jest taki, że goście są panami i księżniczkami i przyszli po to, aby im służono. Każdy dostaje również, jakże cenne, karty członkowskie. Nie byliśmy wyjątkiem. Szkoda tylko, że już nigdy ich nie użyjemy. Po wybraniu napojów, bo niestety, kuchnia była już zamknięta (dotarliśmy koło godz. 20), czekając na przesłodzone, sztuczne słodkości, mogliśmy podziwiać, wywoływanych na scenę gości, którzy np. w uszach królikach, robili sobie wspólne zdjęcie z kelnerkami. Niestety, nie załapaliśmy się na występ, który dziewczyny, akurat w tej knajpie, wykonują spontanicznie (w niektórych program przewiduje takie atrakcje o każdej pełnej godzinie). Ponoć wwierca się on w mózg na długie lata. Więc w sumie może to i lepiej.
Punkt kulminacyjny nastał, kiedy kelnerka, a nawet dwie, przyniosły zamówienie. Wówczas wspólnie odśpiewaliśmy kawai hasła, które magicznie miały sprawić, że nasze napoje będą smaczniejsze. Ewidentnie coś poszło nie tak, bo smakowało średnio. Ale nie miało to już znaczenia. W momencie modłów bowiem, wybuchł mi mózg. Na szczęście, udało mi się zachować zimną krew oraz pokerową twarz. Trochę trudniejsze było to w momencie, gdy to samo robiła grupka 50-letnich facetów przy sąsiednim stoliku, zaśmiewając się do rozpuku. Albo kiedy do knajpy wszedł Pan w mundurku uczennicy. Na szczęście jego widokiem nie tylko my byliśmy zdziwieni. Chociaż biorąc pod uwagę co tam się odjaniepawlało, nie było to jakoś szalenie pocieszające. Podsumowując, do maid cafe warto iść, ale tylko raz. Trzeba jednak mieć na uwadze to, że pewnych rzeczy nie da się odzobaczyć.
Jak widzicie, mieszkając w Japonii trzeba mieć nerwy ze stali. To nie jest kraj dla każdego. Ale jedno jest pewne: zabawić to tu się można jak mało gdzie. Trzeba jedynie liczyć się z miażdżącymi psychikę konsekwencjami, których nie każdy będzie w stanie udźwignąć. Ale jak to mówią: nie ma ryzyka, nie ma zabawy.
400 zł za 12h to już luksusy.
Jednak niezły biznes 😛
Do takich 12h to też trzeba mieć zdrowie, więc może nie zdarza się często 😉